To miał być drugi w moim życiu, cudowny okres wyczekiwania i stwarzania świata, jednak życie pozwoliło sobie napisać dla mnie inny scenariusz…
O rodzeństwie dla pierworodnego syna marzyłam od dawna, tylko jakoś tak ciągle to nie był „dobry moment”. Ale w końcu nadszedł, wraz z naszym krótkim i dość spontanicznym urlopem.
Na jego efekt czekałam bardzo niecierpliwie. Zrobiłam chyba z 6 testów i dopiero ostatni, równo po tygodniu od terminu spodziewanej miesiączki pokazał dwie grube ciemne krechy! Radość była ogromna, miałam ochotę chodzić na rękach i ogłaszać wszem i wobec, że nasza rodzina znowu się powiększy!
Ale coś mnie przed tym powstrzymywało. Jakiś głos w mojej głowie, podpowiadał by najpierw potwierdzić ten fakt u specjalisty. Teraz wiem, że to było PRZECZUCIE.
Wtorek, 2 września – moja pierwsza wizyta u lekarza (6 tc)
Rutynowe badanie ginekologiczne, krótki wywiad, USG. Głucha cisza w gabinecie wprowadza lekko nerwową atmosferę, dziwny wyraz twarzy gina, błądzące oczy po monitorze aparatu i to jego wiercenie się na krześle, zaczynają mi uzmysławiać, że chyba coś jest nie tak.
W końcu ciszę przerywają słowa – „Pęcherzyk ciążowy jest, ale nie widzę echa serca płodu, a powinno być już widoczne.
No ale MOŻE ciąża jest młodsza… Proszę zgłosić się do mnie za dwa tygodnie.”
Piątek, 13 września – druga wizyta (8 tc)
Rutynowe badanie, wywiad, USG. Pełna obaw, kładę się na kozetce i… mam powtórkę z rozrywki – głucha cisza, błądzący wzrok po monitorze, nerwowe wiercenie się na krześle,…. pytanie –„Czy ta ostatnia miesiączka na pewno była 16 lipca?? To już jest 8 tc a ja nadal nie widzę tętna płodu…..”
I ciarki przeszywają całe moje ciało, czuję że zaraz się rozpłaczę. Staram się z całych sił, by jeszcze tego nie zrobić.
Gin, jak dotąd bardzo oszczędny w słowach, próbuje mnie pocieszyć mówiąc, że owulacja mogła się przesunąć, ale jednocześnie nie ukrywa przede mną czarnego scenariusza.
Dostaję skierowanie do szpitala na badania.
Poniedziałek, 16 września – jeden z najgorszych dni w moim życiu (9 tc)
Niedługo po przyjęciu na oddział patologii ciąży, wzywają mnie na trakt porodowy, piętro wyżej, gdzie czeka na mnie dwóch lekarzy. I znów to samo: wywiad, badanie, USG i wszystko jest jasne…
Jak w najgorszym koszmarze, spada na mnie ciężar usłyszanego zdania –„Nie pozostaje nam nic innego, jak potwierdzić przypuszczenia Pani doktora. Ciąża obumarła. Pęcherzyk zaczyna się zapadać. Musimy Panią niezwłocznie skierować na zabieg wyłyżeczkowania”. (!!!)
Moja nadzieja i wiara zostały właśnie brutalnie zamordowane! Nie wydarzył się cud, o którym tyle słyszałam, czytałam i na który tak bardzo liczyłam! Czuję, że opadam z sił, moje oczy napełniają się łzami, a po chwili jedna po drugiej, spływają po mych policzkach.
Poproszono mnie bym zeszła piętro niżej, z powrotem na patologię.
Nie jadę windą, „smyczę się” po schodach, jak bym szła na ścięcie. Ryczę jak bóbr! A najgorsze jest to, że nie mam się do kogo teraz zwrócić i przytulić, bo jestem tam całkiem sama! :(
Przed wejściem na oddział, nerwowo ocieram łzy, robię dwa głębokie wdechy, wchodzę usilnie próbując NIE PŁAKAĆ. Niestety, niemal w drzwiach „atakuje” mnie facet, który przed chwilą uśmiercił moje marzenie o drugim dziecku, wciskając mi w dłoń papier z orzeczeniem o zgodzie na wykonanie zabiegu.
Znowu się rozklejam. Podchodzę do dyżurki pielęgniarek, jedna z nich pyta czy to podpiszę, na co ja, załamującym się głosem, zalana łzami, ledwo wykrztuszam –„Nie wiem..”.
Kobieta głaszcze mnie po ramieniu i mówi, że mam się nie spieszyć, każe usiąść w korytarzu, pomyśleć, zadzwonić do męża…
Nie dzwonię, posyłam smsa. Siedzę w tym korytarzu jeszcze dobre 4 godziny! Wśród obcych ludzi, ciągle szlochając i zastanawiając się – co z tym zrobić??
W końcu, przydzielają mi łóżko, podpisuję te cholerne papiery, dostaję środki na uspokojenie. Do końca dnia popłakuję, zwinięta w szpitalnym łóżku, pocieszana przez obce mi kobiety. Wieczorem dostaję tabletkę nasenną, pomimo której i tak budzę się w nocy kilkanaście razy.
Wtorek, 17 września – to już jest koniec, nie ma już nic…
Od rana strasznie się denerwuję, po pierwsze dlatego, że wciąż nie mogę pogodzić się z diagnozą lekarzy, po drugie – okropnie boję się zabiegu! Jestem już po konsultacji z anestezjologiem, więc wiem jakie mogą być skutki uboczne ogólnego znieczulenia :(
Od wczoraj nic nie jem i nie piję – muszę być na czczo. Robią mi morfologię, dostaję kolejną tabletkę na uspokojenie, czekam… i cała się trzęsę! To dziwne, ale nawet poród mnie tak nie przerażał, jak ten „drobny” zabieg.
W końcu mnie wołają. Kładę się na łóżku, przywiązują mi do niego nogi (!), może to i lepiej bo ze stresu trzęsą się jak galareta! Anestezjolog przykleja mi do klatki piersiowej coś, co ma monitorować oddech, podpina kroplówkę, mówi że może mi teraz zawirować świat, na co ja odpowiadam, że czuję tylko mrowienie w głowie…….. i odpłynęłam!! Nic już więcej nie pamiętam!
Ocknęłam się dopiero w sali, wśród „koleżanek”, chociaż podobno wybudzono mnie jeszcze w gabinecie zabiegowym – ale ja tego w ogóle nie kojarzę! Nie wiem nawet kto i jak mnie przełożył na łóżko, którym przewieziono mnie do sali, nie wiem kto włożył mi na tyłek moje spodnie?! Pamiętam tylko, że jak weszłam do swojego łóżka to byłam jeszcze mocno śnięta i niemal od razu zapadłam w kolejny sen. Zdążyłam tylko naskrobać mężowi krótkiego smsa – „jest już po” i padłam! Obudziłam się po prawie 2 godzinach!
Po drzemce wstałam jakby nigdy nic, fizycznie czułam się dobrze (po końskiej dawce środków przeciwbólowych!), tylko psychicznie kiepsko. Ta pustka w brzuchu, sercu i głowie…. powodowała, że wciąż chciałam płakać.
Cały ten koszmar trwał raptem 2 tygodnie, a ja miałam wrażenie, że to już wieczność! Pytania – DLACZEGO?! – dwoiły się i troiły w mej głowie. Różne scenariusze przebiegu i końca ciąży śniły mi się niemal każdej nocy! Nie obyło się bez silnego poczucia winy, które dodatkowo wykańczało mnie psychicznie.
Wstyd się przyznać, ale był też taki krótki moment, kiedy winą obarczyłam męża i syna, bo w ostatnich tygodniach dali mi ostro popalić i przysporzyli mnóstwo złości oraz wszelkich negatywnych emocji! :(
Dziś wiem, że moje rozmyślanie nie ma sensu, bo niczego już nie zmieni! Już jest po wszystkim…
Nie wiem czy wiecie, ale 15 października obchodzi się w Polsce – Dzień Dziecka Utraconego..?
Powinnam teraz kończyć 13 tc i zaczynać II trymestr… niestety, nie kończę i nie zaczynam. Upływa za to 1 miesiąc po stracie pokochanego już od pierwszej chwili dziecka… :(
Źródło zdjęcia: Flickr