Jak wyprawić rano dziecko do szkoły i nie zwariować??
Wyprawianie dziecka (7-latka) do szkoły na 7.15 to jedno wielkie nieporozumienie. I serwowanie rodzicom sporej dawki nerwów z samego rana, nie sądzicie? Kto normalny w ogóle wymyśla takie godziny na rozpoczęcie nauki?
Przecież to jest katorga nie tylko dla samego ucznia, ale również dla jego rodziców. Bo dzień muszą zaczynać w pośpiechu i mało przyjaznej atmosferze. Ciśnienie automatycznie mają podwyższone i temperaturę również – choć to akurat dziś dla mnie okazało się nawet spoko, bo za oknem raptem 2 stopnie, więc takie szybkie rozgrzanie organizmu, zanim czajnik zagotuje wodę na gorącą herbatę, było przydatne.
W każdym razie, wybudzić małego śpiocha, zrzucić z łóżka, wygonić do mycia i ubierania… graniczy niemalże z cudem! Wlecze się to dziecię jak wóz z węglem, zalega gdzie popadnie, w każdym możliwym kącie, drzemiąc nawet na stojąco. Serio! Oddając mocz i myjąc zęby, niektóre małe człowieki są w stanie drzemać!
Sapie i jęczy, że mu się nie chce, że woli do łóżka z powrotem wskoczyć. I na nic te matczyne wymądrzanie – „A nie mówiłam wczoraj…?!”, ciągłe poganianie, czy też pogróżki rzucane w eter, że „Szlag zaraz matkę trafi”, czy coś w ten deseń. To nic nie daje. O tej porze dnia dziecko jest tak cudownie nieprzytomne, że można do niego mówić i rzucać grochem o ścianę, a ono nic sobie z tego nie zrobi. Nie słyszy nic. Jego system jeszcze jest w trybie offline.
No więc myje się na wpół przytomne, zanim dojdzie do swojego pokoju, to już dawno zapomni, po co tu przyszło. Położy się na łóżku i korzysta z okazji, zanim matka się kapnie, że ono leży, zamiast się ubierać.
Dlatego trzeba kroczyć za tym dzieckiem jak jego cień, ciągle przypominać co miało teraz zrobić i poganiać. Bo zegar tyka, a ono przecież na wszystko ma czas. Zupełny spokój i luz – wszak szkoła nie zając, nie ucieknie.
A jak już łaskawie się ubierze, to nagle zapragnie się pobawić , autkami pojeździć czy z klocków coś pobudować. W sumie nieważne czym, zabawa jest fajna i na to zawsze znajdzie się jakaś minutka, czy dwie. I nie ma znaczenia, że trzeba się śpieszyć, że matka biega po domu pokrzykując i poganiając – niech sobie biega, jak lubi i niech gada, jak chce…
Później jest zagadka i wyzwanie w jednym – śniadanie. Serwować, czy nie? Dziecko nie chce jeść, bo przecież na to jest za wcześnie, ale wypuścić je z domu z pustym brzuchem, też trochę nie halo. Więc trzeba obrać dobrą strategię – zmusić i patrzeć jak ledwo mlaska ustami.
Śniadanie to też niezłe wyzwanie – bo komu się chce (żwawo) jeść, jak organizm jest na wpół przytomny? Więc trzeba zmuszać i w dalszym ciągu poganiać, jak jakiś żandarm. Ewentualnie można sobie podarować ten etap poranka, wierząc, że dziecko nie umrze z głodu do pierwszej przerwy lekcyjnej.
Na koniec zostaje już tylko odprowadzenie do szkoły. Nie wiem jak Wasze dzieci, ale mój 7-latek ma takie tempo, że spiesząc się, spaceruje sobie swobodnie!! No doprawdy szlag może człowieka trafić. Ty prawie biegniesz, pokrzykując co chwilę „Szybko, szybko!”, a on się wlecze za Tobą, z nietęgą miną twardo przekonując Cię, że przecież się spieszy!
Dobrze, że na siódmą mamy tylko raz w tygodniu. W pozostałe dni co prawda też zazwyczaj mamy gonitwę, bo moje dziecko zawsze na wszystko ma czas i spokój ducha – ale jednak co później, to później 😉
A jak wyglądają Wasze (szkolne) poranki?