Kwitnące krzewy, pąki na drzewach i bazie nie zwiastują wiosny
Pamiętam z czasów dzieciństwa, że wiosnę najszybciej można było zobaczyć nie na drzewach, czy wśród trawy, a na boisku i placu zabaw. Jedno i drugie miałam pod nosem, a właściwie to przed blokiem, w którym wówczas mieszkałam.
Pamiętam, że przez zimę oba te miejsca świeciły pustkami, straszyły ciszą i w ogóle były strasznie smutne. A wystarczyło tylko, że słońce zaświeciło wysoko na niebie i zrobiło się na tyle ciepło, że można było zrzucić z siebie zimowe kurtki i zaraz dzieciaki mnożyły się jak grzyby po deszczu.
Na boisku, jedni biegali za piłką grając w „nogę”, inni rzucali do kosza, jeszcze inni uskuteczniali podwórkową wersję siatkówki – przez płot 😉 Za to na placu, tuż pod moim blokiem, uwielbialiśmy grać w palanta, kijem do bejzbola albo rakietą do tenisa. Przedział wiekowy był duży, od łepków co to ledwo 10 lat miały (a może i nie?), po 25-letnią „młodzież” 😉 Doskonale pamiętam ten ciągły gwar, który dochodził nawet zza zamkniętych okien – lubiłam go.
W tamtych czasach nie mieliśmy komórek, tabletów i kilku komputerów – dla każdego domownika po jednym. W tamtych czasach uwielbialiśmy spędzać czas na dworze. Jedyne o czym marzyliśmy po powrocie ze szkoły, to rzucić plecak w kąt i wyjść „na plac”. Nikomu nie doskwierał głód, nikt nie chciał iść na obiad – lepsza była „klapsznita” do ręki. I właściwie każdy chciał, by jego rodzice prędko nie zawołali (przez okno ;-), że to już czas wracać…
To było piękne. Tęsknię za tym. I za tamtymi wiosnami również. A przypomniało mi się to wczoraj, kiedy kolejny dzień z rzędu, mój 6-latek wrócił z przedszkola, rzucił plecakiem i popędził na dwór. Na obiad nie przyjdzie, bo po co? Przebrać się, nie ma czasu. Do wc też jakoś nie po drodze. I jeszcze udaje, że nie słyszy kiedy go wołam…. – taki to znajomy obrazek 🙂
I choć nie mieszkamy w mieście, ani w bloku, to tak nam się fajnie złożyło, że na naszej ulicy jest kilku rówieśników Jaśka. Bawią się wszyscy razem, biegając z jednego podwórka, na drugie, od jednego domu do drugiego, wydając ten charakterystyczny dziecięcy gwar, który tak doskonale pamiętam, lubię, i za którym tak tęsknię.
Cieszę się, że w czasach, kiedy to dzieci trzeba wyganiać z domu na dwór, a nie na odwrót, moje dziecko tak chętnie spędza czas na świeżym powietrzu. Z dala od telewizora i innych elektronicznych bajerów. I cieszę się, że w ostatnich dniach przyszła do nas wiosna – jeszcze nie zielona, ale już ciepła, słoneczna i gwarna. No i że mogę to obserwować z kuchennego okna, jak niegdyś moja mama… 😉