Po co komu facet na porodówce? – poród rodzinny czy w samotności?
Zanim zaszłam w pierwszą ciążę wizja rodzinnego porodu była dla mnie nie do przyjęcia. Bo po kiego grzyba ciągnąć swojego partnera tam, gdzie mogą rozgrywać się sceny rodem z horroru Hitchcock`a, ze mną w roli głównej?! Po co się przed nim tak obnażać (dosłownie i w przenośni) skoro chcę pozostać dla niego jak najdłużej atrakcyjna? A historii o tym, jak to facet poczuł niechęć do swojej kobiety po wspólnym porodzie przecież nie brakuje!
No cóż, historie historiami, a życie życiem…
Tak się akurat złożyło, że jak już zaszłam z pierworodnym synem w ciążę, moje myślenie zaczęło się zmieniać. Im bliżej „godziny zero, tym bardziej byłam przekonana, że jednak nie chcę i nie powinnam być wtedy sama. Na szczęście moja druga połowa – z własnej i nieprzymuszonej woli 😉 – doszła do takiego samego wniosku.
Jak się później okazało, to była bardzo dobra decyzja, bo mój mąż okazał się dla mnie ogromnym wsparciem – nie tylko pod względem psychicznym, ale również i w szczególności pod względem fizycznym. To on pomagał mi utrzymać pion i prowadził do toalety, kiedy ledwo stałam na nogach (bo po nieprzespanej nocy, przyszło mi ponad 16 godzin walczyć z bólem, jakiego dotąd nie znałam). To on na przemian podawał mi pomadkę do ust, które strasznie wysychały i wodę do picia, której ja nie miałam siły podnosić. To on trzymał mi miskę, gdy przez dobre 7 godzin rzygałam jak jakiś menel po solidnej imprezie. Rozmasowywał mi nogi, kiedy podczas parcia raz po raz atakowały mnie paskudne skurcze w łydkach i udach. Skakał wokół mnie to z jednej, to z drugiej strony. Stawał na głowie, żeby sprostać zadaniu i jak najbardziej mi pomóc. A do tego patrzył na mój ból i cierpienie, wiedząc, że nie może tego powstrzymać. Widział krew i wszystko to, czego nie pokazują w filmach. Z pewnością nie było mu łatwo, ale dał radę. A ja do dziś, od 7 lat powtarzam, że bez niego nie dałabym wtedy rady.
W drugiej ciąży nie mieliśmy żadnych wątpliwości i od samego początku wiedzieliśmy, że znowu będziemy rodzić razem. Co prawda, ten poród był zupełnie inny – wywoływany z powodu odejścia wód płodowych i zdecydowanie krótszy (trwał około 7-8 godzin), więc nie wymęczyłam się tak długo, jak za pierwszym razem. Ale za to trafił mi się beznadziejny personel – o położnej, która popsuła mi ten poród, już kiedyś opowiadałam. Więc choć „atrakcji” było mniej i mój mąż nie musiał się tak przy mnie gimnastykować, to jednak jego obecność i trzymanie za rękę w trakcie tortur jakich dopuściła się na mnie położna, były na wagę złota.
Z kolei za trzecim razem psychicznie nastawiałam się na poród w samotności – mąż miał zająć się dwójką brzdąców, które już były w domu, a ja miałam pójść urodzić nam trzecie dziecko i prędko wrócić – tak sobie wymyśliłam. Jak się później okazało, to był głupi pomysł! I po kilku godzinach, kiedy rozwarcie zaczęło postępować, a skurcze mocno nasilać, wiedziałam, że wcale nie chcę tam być sama. Ten potworny ból (najgorszy ze wszystkich trzech porodów) sprawił, że koniecznie zapragnęłam mieć męża obok. Dlatego bardzo się cieszyłam, że do opieki nad naszymi dziećmi udało się zwerbować moją mamę i mąż mógł do mnie dojechać.
Jego obecność dodawała mi dużo sił i otuchy. Poza tym pomagał mi się poruszać – wchodzić na fotel porodowy, przewracać z boku na bok, przytrzymywał nogi podczas parcia, masował plecy, pozwalał zgniatać dłoń, gdy już nie mogłam wytrzymać z bólu 😉 No i wysłuchiwał moich gorzkich żali, gdy już miałam serdecznie dość: „Po co mi to było?! Za jakie grzechy?!” i „ Nigdy więcej!!” ;-D
Tak więc osobiście nie wyobrażam sobie porodu w samotności – bo umówmy się, nawet najlepsza położna nie zastąpi bliskiej osoby. Cierpienia nam co prawda nikt nie ukróci i nikt nas nie wyręczy – a szkoda! ;-P, ale wszelka inna pomoc, jak choćby głupie podanie wody, czy ręki jest nieoceniona. I wbrew tym wszystkim historiom, które słyszałam, mój mąż wcale nie przeżył traumy, nie poczuł do mnie obrzydzenia i nie kopnął w tyłek. Wręcz przeciwnie!