[Wpis konkursowy] Moje (nie)lukrowane macierzyństwo, z wisienką na czubeczku
Wiele mam w Polsce zajmuje się prowadzeniem blogów i z roku na rok przybywa blogujących matek. Ideą konkursu jest promowanie blogów pisanych przez mamy oraz uhonorowanie i nagrodzenie autorki najciekawszego wpisu.
Oto praca konkursowa jednej z mam blogerek.
Autorka: Matka Prezesa
Blog: Moje (nie)lukrowane macierzyństwo, z wisienką na czubeczku
W roli mamy
Dowiedziałam się, że zostanę mamą pod koniec 2008 roku. Miałam tysiące planów na przyszłość i żaden z tych planów nie obejmował dziecka. Czy ja kiedykolwiek chciałam zostać mamą? Nie. Było mi cholernie ciężko zaakceptować siebie w nowej roli i nic nie było już tak realne jak to, że pod koniec sierpnia 2009 miałam zostać matką. Uważałam to za mało kiepski żart.
Na pierwszej wizycie u ginekologa lekarz potwierdził ciąże. Do ręki dostałam zdjęcie, na którym widać było 8milimetrowego ktosia, który niespodziewanie zamieszkał w moim brzuchu. Myślę sobie – kurde, to się dzieje naprawdę. No i się działo. Kolejne wizyty potwierdzały, że ciąża przebiega prawidłowo, mam tylko za niskie ciśnienie i to tyle. Badania krwi w normie, grupę krwi też mam w normie i ogólnie wszystko jest okej. Na początku kwietnia 2009 poczułam pierwsze ruchy. Myślę sobie – jeju! Ono naprawdę tam jest. Z uśmiechem na twarzy – bo inaczej się nie dało 🙂 – oglądałam malutkie ciuszki, wózki, łóżeczko. Czas oczekiwania, rosnącego brzucha zaczął mi sprawiać przyjemność. Każdy kopniak był dla mnie jak balsam uspakajający. Ktoś ewidentnie dawał mi znać, że tam jest – a ja byłam szczęśliwa. Święta Wielkanocne spędziłam jeszcze w domu. Było już widać zaokrąglony brzuszek. Ale Ktoś odmówił jedzenia jajek – na sam widok jajek miałam odruchy wymiotne.
Cała moja sielanka, całe moje jestestwo legło w gruzach w ciągu jednej nocy. W niedzielę kładłam się spać z uśmiechem na twarzy, miałam zaplanowany cały poniedziałek i wyczekiwałam długiego, majowego weekendu i przeprowadzki na nowe mieszkanie. Byłam w 5 miesiącu ciąży – ciąży, która przebiegała prawidłowo.
Obudziłam się o 1 w nocy. Niespodziewanie. Poczułam pod sobą coś mokrego, lepkiego. Poszłam do łazienki. Spojrzałam na koszulę nocną – była we krwi. Co pomyślałam zaspana? Że ciąża mi się śniła i pewnie dostałam miesiączkę. Po kilku sekundach zrobiłam oczy jak 5złotówki. Nie wiele pamiętam z tego co działo się potem. Nie wiem jak się ubrałam, jak dotarliśmy do szpitala. Pamiętam, że dość długo czekałam na pogotowiu – a może wydawało mi się, że to trwało długo? – bo trzeba było wypełnić sprawy papierkowe. Ktoś mi się zapytał czemu mi się tak trzęsą ręce. Czy potrafiłam odpowiedzieć jak się nazywam? Nie. Lekarz przyjął mnie, zbadał. Nie potrafiłam mu nawet odpowiedzieć w którym tygodniu ciąży jestem. Padł wyrok : ,,Dziecko żyje” (robię wielkie uuuufffff) ,,Ale niestety pękł pani pęcherz. Odchodzą Pani wody. Urodzi pani pewnie w przeciągu 24 góra 48 godzin. Przykro mi. Nie jesteśmy w stanie uratować Pani dziecka. Takie dzieci przeżywają 1 na 1000 urodzeń”.
Byłam w 23 tc.
Lekarz spojrzał na mnie i powiedział do pielęgniarki ,,Daj tej dziewczynie jakieś leki na uspokojenie”. I to tyle. Wyszłam z gabinetu. Wpadłam w objęcia mojego partnera, ale odeszłam od niego i obijając się o ściany poszłam za pielęgniarką krok za krokiem do szpitalnego łóżka – w którym miałam pozostać 52 dnia. Do rana nie spałam. Nie miałam również siły płakać. A może po prostu szok i relanium mnie tak wyciszyły?
Co działo się potem?
Wyrok lekarza nie był prawomocny.
Dowiedziałam się, że w moim brzuszku zamieszkuje chłopiec. Chłopiec na tyle silny, że nie urodził się ani w przeciągu 24h ani w przeciągu 48h.
W 25 tc – zostałam przewieziono do Kliniki w Poznaniu, która miała sprzęt do ratowania skrajnych wcześniaków. Mój przypadek uznawano za co najmniej dziwny, ponieważ CRP miałam w normie i to CRP zostało w normie do końca ciąży – choć teoretycznie powinno dojść do zakażenia. A wtedy lekarzom nie zostałoby nic innego jak robić szybkie cc.
W pewnym momencie nawet stwierdziłam ,że dotrwamy do 34-35 tc i to całe szaleństwo się skończy. Dzień w dzień zużywałam kilka podkładów – plamiłam i to coś intensywnie. Na początku czerwca niestety przestały działać tabletki na podtrzymanie i musiałam przejść na kroplówkę. Zaczęłam też mocniej plamić, zrobiło mi się rozwarcie na 1,5 cm.
15 czerwca 2009 – w poniedziałek – dowiedziałam , że moje dziecko ma już kilogram. To był przełom. Na ten kilogram czekałam od ponad miesiąca.
17 czerwca 2009 – budziłam się w nocy co 30 minut. Nie denerwowałam się, budziłam się i zasypiałam od nowa. Ranne KTG wykazało zerowe skurcze. Do dzisiaj się zastanawiam jak to możliwe.
Jadłam śniadanie w spokoju, o 10 rozmawiałąm jeszcze z tatą dziecka co ma mi przywieź. Coś tam bąknęłam, że kiepsko się czuje i pobolewa mnie brzuch. Z dziewczynami z pokoju żartowałam, że jak tak dalej pójdzie to dzisiaj urodzę. Nastąpiła salwa śmiechu. Wszystkie podtrzymywałyśmy się na duchu, bo każda z nas walczyła o każdy dzień. Kilkanaście minut po godzinie 10 wstałam do toalety – dziecko napierało mi na pęcherz. Wstałam i zwinęłam z bólu. Bolało – okropnie bolało. Jedna z dziewczyn z pokoju zawołała pielęgniarki. Zwiększyła mi dopływ kroplówki. Spokojnie ułożyłam się na boku. 10 minut później znowu wezwałam pielęgniarkę. Tym razem zaprowadziła mnie do lekarza. Pamiętam ,że ledwie kroczyłam, ledwie weszłam na ginekologiczny fotel. Lekarz zdziwiony stwierdził 8cm rozwarcia, dziecko w kanale rodnym i kazał szybko pielęgniarkom biec po moje łóżko. O ile wtedy skurcze były bolesne, tak po wyroku, że rodzą i to 10 tygodni przed czasem było jak kubeł zimnej wody i zaczęły się skurcze sto razy bardziej bolesne. Trzymałam pielęgniarkę za rękę i mówiłam ciągle, że boli. Pielęgniarka powiedziała, że dam radę. Ledwie dotarliśmy na porodówkę i poczułam przeszywający ból. Tak przeszywający, że nie zostało mi nic innego jak krzyczeć, krzyczeć i krzyczeć.
Kilka minut później – o 10:48 na świat przyszło moje dziecko. Był tak mały, że mieścił się położnej w dwóch dłoniach i tak słaby, że wydobył z siebie tylko krótki, przenikliwy krzyk. Nie dane mi było zobaczyć go dłużej, nie dane było mi go również przytulić. Kilka minut później na porodówkę wpadł spóźniony partner.
Minęły prawie 4 lat ,a ja nadal pamiętam specyficzny zapach Intensywnej Terapii Noworodka. Inkubatory w rzędach jeden, obok drugiego – dzieci wielkości dłoni i w tym całym piekle moje dziecko. MOJE DZIECKO, które zamiast w moim brzuszku był już na zewnątrz. Pracowały za niego urządzenia. I o ile kiedykolwiek uważałam 3kilogramowe noworodki za małe, widok dzieci kilogramowych, 500gramowych był widokiem ,który na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Wchodziłam do dziecka patrzyłam na jego ciałko. Lekarze stwierdzili, że jest w dość ciężkim stanie. Wszystko pogłębiło się w 6 dobie jego życia, kiedy zarazili go sepsą.
22 doby wspomagany był metodą Inflant Flow.
Miał wylew I stopnia – nieurazowy – do mózgu.
Retinopatię I i II stopnia.
Niedokrwistość wcześniaków – i kilkakrotnie razy przetaczaną krew.
Sepsę.
Drożny otwór owalny.
Piszę to z ciepłego łóżka z laptopem na kolanach.
Obok, w pokoju śpi 3,5 letni Jaś. Śpi snem zwycięscy.
Jest prawidłowo rozwijającym się chłopcem.
Inteligentnym jak na swój wiek i bardzo bystrym.
I choć nadal jeżdżę od jednego specjalisty do drugiego (nierzadko prywatnie …) – to jednak widzę na co dzień chodzący cud. Jedyny, niezastąpiony cud.
I patrzę na niego w kategorii cudu.
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis, zagłosuj na niego! Głosować możesz klikając “Lubię to” lub “Google +” pod wpisem.
Weź udział w konkursie
Przeczytaj pozostałe prace biorące udział w konkursie
Ależ się spłakałam! Strasznie przykro jest czytać takie historie. Ja miałam to szczęście, że dotrwałam do końca ciąży i urodziłam w terminie zdrowego 4kg chłopca, również Jasia 🙂 i po dziś dzień dziękuję za to.
Nie ma nic gorszego jak patrzenie na swe chore dziecko, zagrożone utratą życia, oddalone od mamy,…. nie ma nic gorszego jak niemoc która wówczas towarzyszy… 🙁
Silną jesteś kobietą! Życzę ci by ta siła nigdy cię nie opuszczała i byś już nigdy nie musiała przeżywać czegoś podobnego! Dużo zdrowia dla ciebie i Jasia! 😉
😉 Tutaj nie ma czego płakać, moja historia kończy się happy endem.