Nie chcę być dzieckiem. Chcę być dorosła!
Tydzień temu pokazałam Wam, czym moje dzieciństwo różni się od dzieciństwa mojej córki. Wniosek jest jeden – dzieli nas epoka lodowcowa. Dziś napiszę Wam, dlaczego nie chciałabym znowu być dzieckiem.
Pamiętam, jak byłam mała i krzyczałam (i to jak krzyczałam!), że chcę już być dorosła, nie raz i nie dwa słyszałam:
– Jeszcze będziesz chciała znowu być dzieckiem, zobaczysz. Niech tylko dopadną cię dorosłe problemy.
Dopadły. Nie raz. Stale dopadają. Życie mnie wcale nie oszczędza i nie rozpieszcza. Przeciwnie. Funduje siniaka za siniakiem, bije, kopie i patrzy, czy równo puchnę. A ja i tak za nic w świecie nie chciałabym znowu mieć dziewięciu lat.
Nienawidziłam tego czasu zależności od dorosłych i mówię to całkiem otwarcie. Byłam kochanym dzieckiem i chwilami nawet rozpieszczanym. Chwilami, bo jednak w tamtych czasach na pierwszy plan wysuwały się baaardzo przyziemne problemy – kupno mleka, chleba i połówki kurczaka na przykład. Nie cierpiałam tego „to rób, tamtego nie rób, to wolno, tego nie wolno, tak się nie robi”. A najbardziej ze wszystkiego nienawidziłam hasła: „za mała jesteś”. No niech to chudy byk strzeli! Takie były czasy i tak się dzieci wychowywało. No więc ja dziękuję bardzo. W dzisiejszych czasach też nie chciałabym być dzieckiem, bo presja, z jaką teraz muszą mierzyć się dzieci, jest ogromna. Dziękuję, postoję.
Nienawidziłam wcześnie chodzić spać i wcześnie wstawać. I tak mi zostało. I błagam niebiosa, Boga i wszystkich Świętych, niech mi pozwolą do końca życia być wolnym strzelcem, to idealny sposób na pracę dla mnie. Nigdy więcej etatu i wstawania z budzikiem! Tego budzika, który drze się co rano, na pobudkę dla Duśki też nie znoszę. Zresztą ona też. Po mnie to ma, genów się nie przeskoczy.
Nie cierpiałam chodzić na głupie przyjęcia, na których nudziłam się jak mops. Pół biedy, jak były tam jakieś dzieciaki, ale nie zawsze były. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. I oczywiście jako dziecko musiałam być grzeczna i nie marudzić. Bo dzieciom w tamtych czasach nie wolno było marudzić. Teraz mają jakoś lepiej, demokracja nastała, czy coś? Mimo to dziękuję bardzo. Cieszę się, że mogę sama się rządzić moim czasem i nie chciałabym wracać do epoki, w której mną dyrygowano.
Wreszcie mogę czytać takie książki, na jakie mam ochotę i nikt mi nie mówi, że to nie dla dzieci. Kiedyś takie sytuacje miały miejsce i… normalnie nie uwierzycie, musiałam wysłać rodziców do biblioteki, żeby mi „Mikołajka” wypożyczyli! A z dziesięć lat wtedy miałam! Przedwojenna bibliotekarka upierała się, że ta książka stoi w czwartym poziomie i to absolutnie nie jest dla mnie. Na szczęście rodzice nie podzielali jej obaw. Za to zabronili mi czytać kryminały. Zakaz wytrzymał całe dwa lata, dopóki nie zwędziłam z biblioteczki domowej książki „Błękitny młoteczek” Rossa McDonalda. To z pewnością nie była książka dla mnie, ale nie uważam, żeby mnie jakoś pokaleczyła emocjonalnie. Najbardziej fascynowała mnie pokręcona historia rodziny, przy której bohaterowie „Mody na sukces” mogą się schować.
Nie muszę się uczyć rzeczy, które mnie kompletnie nie interesują i których nie mam ochoty się uczyć. Wreszcie mam czas (ograniczony, ale jednak) na własne zainteresowania i pasje. Niby dzieciństwo też pozostawiało jakiś margines wolności w tym zakresie, no ale właśnie – tylko margines.
Jakbym się uparła, to pewnie znalazłoby się więcej przykładów. Ale myślę, że tyle wystarczy. Moje dzieciństwo nie było złe, ale było tylko przygotowaniem do dorosłości, niczym więcej. I nie mam zamiaru do niego wracać na żadnej płaszczyźnie. Teraz mi zdecydowanie lepiej. I to mimo tego, że nikt nie rozwiąże za mnie moich problemów. I chociaż wiem, że życie jeszcze nie raz mi dokopie, nic to. Ja też mu dokopię, jak będzie trzeba, a co!