Jak to było, jak nie było komórek i internetu? A tak!
– Mamusiu, a właściwie to jak to było, jak nie było telefonów ani internetu i trzeba było szybko coś komuś powiedzieć? No bo jak ja mam sprawę do A., to nie mogę czekać, muszę dzwonić albo pisać od razu. A co wy robiliście?
Zastrzeliła mnie. Właściwie nie wiem, skąd nam się ta rozmowa urodziła. Szłyśmy gdzieś i tak od słowa do słowa Duśka wciągnęła mnie w świat, o którego istnieniu już zapomniałam.
– Co my robiliśmy? No szliśmy do kogoś na przykład i mu mówiliśmy.
– Tak, do Gdańska też? Sama mówiłaś, że wtedy pociągi jeździły długo. A jak to trzeba było szybko?
– Listy też pisaliśmy.
– Przestań, list to sto lat idzie.
– Aaaa, czekaj, telegram jeszcze był. Telegramy się wysyłało.
– Co to jest telegram?
Telegramów już chyba nie ma. Mówię chyba, bo właściwie nie wiem, czy poczta jeszcze tę usługę świadczy. Ja sama zupełnie zapomniałam, że kiedyś taki wynalazek istniał. Przypomniałam sobie, grzebiąc w pamięci i szukając dawnych sposobów komunikacji.
Telegram w skrócie polegał na tym, że szło się na pocztę, dyktowało pani w okienku tekst, ona to swoimi magicznymi sposobami przesyłała na pocztę adresata, tam odczytywali, zapisywali i specjalny listonosz to zanosił. Telegram szedł jeden dzień i to się nazywało szybko. Tak sobie teraz myślę, że to był prototyp SMS-a. Płaciło się za liczbę znaków i trzeba się było streszczać, bo raz, że telegramy miały ograniczoną objętość, dwa – były drogie.
Kojarzy mi się jeszcze, że telegram można było nadać przez telefon i wtedy jego cenę doliczali do rachunku.
O ile ktoś miał telefon stacjonarny…
Telefony stacjonarne w czasach mojego dzieciństwa stanowiły luksus dla przeciętnego Kowalskiego nieosiągalny. Zresztą umówmy się, innych telefonów niż stacjonarne nie było. Tylko na rzadko przemycanych przez telewizję filmach amerykańskich można było zobaczyć telefony samochodowe. Traktowaliśmy je jak science fiction i tak naprawdę nie wierzyliśmy, że działają. No bo jak to tak? Bez podłączenia do żadnej linii?!
Znam ludzi, którzy na telefony czekali po dwadzieścia lat. Nie, nie żartuję.
Inna rzecz, nie istniały automatyczne połączenie międzymiastowe, międzynarodowe tym bardziej. Co do międzynarodowych to nie mam pewności, czy w ogóle istniały. Międzymiastowe trzeba było zamawiać. Polegało to na tym, że dzwoniło się na centralę, podawało numer, pod który chce się zadzwonić i się czekało. Na przykład dziesięć godzin. Czasem naprawdę ten telegram był szybszy od telefonu.
– A fax? Mamusiu, coś o faxie słyszałam?
O faxie też udało mi się zapomnieć, chociaż akurat faxy to chyba jeszcze istnieją. Zresztą one pojawiły się później, już w latach dziewięćdziesiątych, kiedy telefonia jakby nabrała rozpędu. Fax służył do przesyłania obrazów, były czymś w rodzaju xero na odległość. Najczęściej był czarno-biały, rzadko kto dysponował kolorowym, bo i jego cena i cena tuszu była zabójcza.
Na początku lat dziewięćdziesiątych, żeby nadać fax, szło się na pocztę, całkiem jak wcześniej z telegramem. W tym celu trzeba było mieć gotowy obraz do wysłania. Jeśli było to potwierdzenie zapłacenia rachunku np. na poczcie albo w banku, to najpierw szło się zrobić xero, bo fax przyjmował tylko format A4. Te potwierdzenia wysyłało się wtedy, gdy termin płatności był bliski, a popełniło się szaleństwo i zleciło w banku przelew. Przelewy szły dwa tygodnie. Czasem nawet trzy. Potwierdzenie nadania płatności miało być zabezpieczeniem przed odłączeniem gazu, prądu itp.
Z pierwszymi kontami bankowymi to w ogóle było śmiesznie
Wymóg posiadania konta w banku do przelewania pensji pojawił się też jakoś w latach dziewięćdziesiątych. Niby nie był obligatoryjny, ale jak zakład pracy (bo wtedy istniały jeszcze zakłady pracy) kazał, to się szło i zakładało. Co było na pewno sporym ułatwieniem dla księgowości i kadr, za to dla pracownika żadnym. Nie istniała bankowość elektroniczna ani karty do bankomatów. Bankomatów zresztą też nie kojarzę. Żeby wypłacić pensję, trzeba było wypełnić czek (czy ktoś dziś jeszcze używa czeków?!) i iść z nim do banku. I oczywiście odstać swoje w kolejce. Bo bank był jeden albo dwa (w moim mieście chyba tylko jeden w tamtych czasach) i kolejki stały naprawdę gigantyczne.
W obiegu były też weksle…
Tłok w bankach panował nieziemski, a każdy przy tym okienku stał sto lat, nie wiem, czemu. Może dlatego, że nie było komputerów i wszystko się wprowadzało ręcznie? Jak oni sobie w ogóle radzili bez komputerów?!
Kiedyś odstałam swoje uczciwie w kolejce, bo potrzebowałam weksel do szkoły (czy ktoś dziś w ogóle wie, co to jest weksel?!), a przy okienku usłyszałam, że akurat tu się skończyły i mogę sobie kupić w okienku obok… Co mniej odporni pewnie by stali jeszcze raz, ale ja już wtedy byłam pyskata 😛 Skończyło się tym, że pani z mojego okienka odkupiła weksel od pani z okienka obok i mi sprzedała. Nie mogła tak sobie od niej wziąć, bo kasa musiała się zgadzać, a weksle były drukami ścisłego zarachowania. Nie wiem czemu, bo niewypełniony weksel nie był nic wart. Niemniej jednak był drukiem urzędowym i płaciło się za niego.
Poczta zaufania publicznego…
…czyli niczym niezabezpieczone karteluszki zostawiane w miejscach ogólnodostępnych, to był wynalazek, z którym zetknęłam się na studiach. Jak się miało sprawę do kogoś z innego wydziału, a ten ktoś akurat miał zajęcia, to się pisało do niego kartkę i zostawiało w miejscu do tego przeznaczonym, na przykład przyczepiało szpilką do wydziałowej tablicy albo zostawiało w szatni na kracie. Na wierzchu pisało się imię i nazwisko adresata. RODO nie istniało, na punkcie ochrony danych osobowych nikt nie miał obsesji. Nie słyszałam, żeby kiedykolwiek taki list trafił w niepowołane ręce. Kiedyś to były czasy…