Skoczna niedziela
No i po zawodach. Pierwszych indywidualnych zawodach Pucharu Świata w skokach narciarskich. Obiektywnie rzecz biorąc powodów do narzekań nie ma, Krzysio Biegun wygrał, wynik idzie w świat, o reszcie nikt nie będzie pamiętał. Obiektywnie rzecz biorąc tak będzie. A subiektywnie? Subiektywnie to ja liczyłam na piękne widowisko, sportową rywalizację, emocje… ehhhh, stara ja a ciągle naiwna.
Zaczęło się całkiem przyjemnie, nie powiem, że nie. Dobre warunki, wiatr pod narty – efekt natychmiastowy – Krzysztof Biegun odleciał. Przypadek? Po wczorajszym konkursie nie sądzę, jest chłopak w formie i tyle! Jednak sędziowie jak to sędziowie, natychmiast obniżyli belkę, no bo jak Biegun tak daleko skoczył, to co zrobi reszta? Teraz i tak jest lepiej niż kiedyś, niby to dodawanie i odejmowanie punktów za belkę i wiatr do szału może doprowadzić przeciętnego kibica, ale przynajmniej zawody toczą się dalej. Kilka lat temu po takim skoku młodego zawodnika owszem, belkę obniżano, ale zawody zaczynały się od nowa, czasem i połowa zawodników musiała oddawać skoki jeszcze raz. No więc zostańmy przy tym, że sędziowie belkę obniżyli, bo przecież o bezpieczeństwo zawodników trzeba dbać. No niech im będzie.
Później było jak było. Zawodnicy skakali, wiatr wiał, zawody przerywano i wznawiano, jednak ogólnie było powoli do przodu. W chwili gdy to piszę, nie wiem jeszcze za co konkretnie zdyskwalifikowano Stefana Hulę (nieregulaminowy kombinezon to bardzo szerokie pojęcie ). Generalnie zawodnicy i nasi i nie nasi skakali zgodnie z oczekiwaniami i możliwościami. Niespodzianek nie było. Do czasu.
Pierwsza dziesiątka zeszłorocznej klasyfikacji pucharowej to nie byle jakie nazwiska. Oczekiwania wobec nich były więc całkiem spore. Niestety – wiatr ma w nosie oczekiwania kibiców, czekali od marca to i jeszcze trochę mogą poczekać. Ambicje zawodników wiatr ma tym bardziej w nosie. Skoki w okolicach stu dwudziestu pięciu metrów nie są satysfakcjonujące dla nikogo – ani dla zawodników, ani dla trenerów, ani dla kibiców. Ot, takie przeciętniactwo. Czasem tak się zdarza i tyle, kto śledzi skoki to wie.
Ale nikt nie wie co przyświecało włodarzom zawodów, żeby przerwać rywalizację po skoku Kamila Stocha (kiepski wynik – przykro patrzeć, ale pretensji mieć nie można, robił co mógł). Warunki były jakie były i cudów oczekiwać nie należało. Niby na co więc mieli czekać Bardal i Schlierenzauer? Nie od dziś wiadomo, że „Szlifierka” jest przez sędziów faworyzowany, nie raz i nie dwa zdarzało się oczekiwanie na lepsze warunki dla mistrza. Jeśli ktoś mi spróbuje powiedzieć, że mistrz na to zasługuje, to proponuję cofnąć się do Oslo kilka lat temu i przypomnieć sobie skok Adama Małysza. Jeśli ten sam ktoś nie wie czym mówię, to trudno, zawsze można wujka Google zapytać.
Nie ma się co łudzić, ile by sędziowie nie czekali, ciężko byłoby o warunki w jakich skakali zawodnicy z początkowymi numerami startowymi, w ciemno można było obstawiać, że zarówno Bardal jak i Schlierenzauer oddadzą skoki, które nie pozwolą im wygrać zawodów, ba – mogą nie pozwolić im w ogóle się zakwalifikować do pierwszej trzydziestki tak jak Kamilowi Stochowi – jakby nie patrzeć Mistrzowi Świata.
Dlaczego obaj zrezygnowali? Hmmm, na mój gust łatwiej narobić zamieszania i krzyczeć że to z obawy o swoje zdrowie (wypadek Koflera był niezłym pretekstem) niż czekać na odrobinę spokojniejszego wiatru i oddanie słabych skoków, które nie wiadomo czy zapewnią pierwsze pucharowe punkty.
Dlaczego sędziowie nie pozwolili im skakać tylko bezsensownie przerwali zawody? To już pozostanie ich równie słodką jak idiotyczną tajemnicą. Mnie pozostaje czekać na zawody w Kuusamo, okaże się czy mamy sezon rywalizacji sportowej czy sportowej farsy.
Zwycięstwa żadnego z Polaków organizatorzy moim zdaniem nie przewidywali. Dlaczego? A słuchaliście hymnu?
Źródło zdjęcia: sport.wp.pl