Czerwona ziemia – Marcin Meller
Tytuł: Czerwona ziemia
Autor: Marcin Meller
Wydawnictwo: WAB
Oprawa: miękka
Liczba stron: 313
Wiktor Tilszer wiosną tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku jako młody dziennikarz freelancer przyjechał do Ugandy, żeby napisać reportaż o wojnie na północy kraju. Przeżył wówczas największą przygodę życia – najpiękniejszą, a zarazem najniebezpieczniejszą, z której cudem uszedł z życiem.
W tamtych czasach, mając zaledwie dwadzieścia parę lat, nie był świadomy tego, że jego poczynania odcisną na nim solidne piętno, a afrykańska wyprawa w pewnym sensie zatoczy koło, przynosząc niespodziewane skutki.
Ćwierć wieku później, Marcin Tilszer, pierworodny syn wspomnianego Wiktora, zainspirowany przeżyciami swojego ojca, rusza jego śladem do Ugandy. Gdy po kilku miło spędzonych tam dniach, urywa się z nim kontakt i nikt nie jest w stanie go zlokalizować, Wiktor postanawia pojechać do Afryki, odszukać syna. I choć w swojej redakcji prowadzi właśnie ważne śledztwo, którego nie powinien porzucać, wie, że nie ma wyjścia. W przeszłości bowiem popełnił już wiele błędów i teraz nadszedł moment, by odkupić swoje winy, a może nawet zapłacić za nie wysoką cenę…
„Czerwona ziemia” to książka będąca połączeniem kilku gatunków: przygodowego, sensacji, thrillera i po części dokumentu. Autor bowiem, poza wymyśloną historią, pokazuje nam też realia życia w Afryce, w miejscach objętych wojną. Te wątki, w których opowiada o tym, jak żołnierze zabijają cywilów, gwałcą kobiety i werbują do swoich wojsk dzieci, które później zmuszają do mordowania, są niestety prawdziwe, a przez to wstrząsające.
Niemniej wojna w Ugandzie to poboczny temat, główna fabuła opowiada o facecie, który w młodości chciał zawojować świat, chciał być wolny i niezależny. Nie brakowało mu odwagi do tego, by stąpać po „Czerwonej ziemi” z aparatem w ręku, choć paradoksalnie zabrakło mu jej, gdy przyszło mu zmierzyć się z wyzwaniem, jakim jest bycie ojcem. Na tym polu Wiktor zawiódł, bez dwóch zdań, czego oczywiście po latach bardzo żałuje…
Gdybym miała krótko określić, o czym jest książka, powiedziałabym, że to opowieść o miłości, która z góry jest na przegranej pozycji – trudno bowiem zbudować trwały związek, gdy dwoje ludzi dzielą tysiące kilometrów, różni kultura i kolor skóry (dla niektórych to nadal przeszkoda). Jest to też opowieść o miłości do swojego dziecka, konkretnie syna, która zrodziła się długo po jego narodzinach; o popełnianych w życiu błędach, które często trudno naprawić, o wielkim poczuciu winy, tęsknocie i strachu, nie tylko o własne życie, ale przede wszystkim tego, kogo się kocha.
Historia ta pokazuje też kontrast pomiędzy życiem w Europie, a Afryce, a przy tym zmusza do refleksji i przewartościowania swoich poglądów i priorytetów. Ale żeby nie było zbyt patetycznie, warto zaznaczyć, że przygoda, jaką przeżył główny bohater, Wiktor, daje też takiego motywującego kopniaka, do tego, by podejmować na co dzień nieco więcej ryzyka i brać życie garściami.
Muszę przyznać, że książka mile mnie zaskoczyła. To znaczy, nie zakładałam, że będzie zła, prawdę powiedziawszy, jej zapowiedź od początku mnie intrygowała i wiedziałam, że chcę ją przeczytać, ale trochę się bałam, że mnie rozczaruje. Pewnie dlatego, że Marcina Mellera znam tylko jako redaktora naczelnego znanego pisma dla mężczyzn i z jakiegoś telewizyjnego programu, chyba nawet takiego „śniadaniowego”? Nie miałam więc pojęcia, JAK pisze, a okazuje się, że całkiem nieźle!
Książkę czytało mi się bardzo dobrze, fabuła od razu mnie wciągnęła, wzbudziła wiele różnych emocji i niejednokrotnie trzymała w dużym napięciu. Reasumując, uważam, że to dobra lektura i warta uwagi.
Polecam
…
Zdjęcie: Fizinka
Wpis powstał w ramach współpracy z wydawnictwem WAB.