Czterdzieści dusz – Piotr Borlik
Tytuł: Czterdzieści dusz
Autor: Piotr Borlik
Liczba stron: 495
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2021
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Z twórczością Piotra Borlika pierwszy raz zetknęłam się przy okazji recenzowania dla Was książki Skłam, że mnie kochasz i chociaż nie uznałam jej za arcydzieło, to nazwisko autora zachęciło mnie do sięgnięcia po jego kolejną powieść.
Czterdzieści dusz i Skłam, że mnie kochasz łączy tylko jedno – obie książki są kryminałami. Poza tym to propozycja pod każdym względem inna (co zresztą autor postawił sobie za cel i o czym wspomniał w posłowiu) i gdybym nie wiedziała, że obie wyszły spod pióra (albo raczej palców) tego samego pisarza, zapewne nigdy bym się nie domyśliła. Nie wiem, czy autor bawi się słowem i sposobem pisania, czy też ciągle eksperymentuje, szukając najlepszej dla siebie formy, ale muszę przyznać, że Czterdzieści dusz zrobiło na mnie całkiem dobre wrażenie.
Akcja książki dzieje się w męskim klasztorze w Kolnie. Pod opieką księdza Krzysztofa przebywa w nim czterdziestu księży, którzy do świętych raczej nie należą. Każdy z nich ma na koncie jakieś problemy lub zatargi z prawem, a czasem jedno i drugie – przykładowo ksiądz-alkoholik spowodował śmiertelny wypadek. Reguły klasztoru są proste i dość surowe, cisza nocna obowiązuje od zachodu do wschodu słońca, czyli w zimie blisko szesnaście godzin. I w taką to właśnie pewną zimową noc zostaje zamordowany opiekun klasztoru – ksiądz Krzysztof. Morderstwo jest dość brutalne i z pewnością starannie przemyślane – ciało okaleczono i ułożono w określony sposób. Czy to duża strata dla klasztoru? Wszystko wskazuje na to, że najbardziej cierpi Janusz – klasztorny woźny, człowiek nieco ułomny psychicznie. Księża niekoniecznie przejmują się faktem, że morderca najpewniej jest wśród nich. Najpewniej – bo skoro zbrodni dokonano w nocy, kiedy w klasztorze nie było nikogo obcego, to sprawa wydaje się oczywista.
W normalnym trybie na miejsce zbrodni przyjechałaby policja i technicy kryminalni. Mamy jednak do czynienia z Kościołem, którego wizerunek w ostatnich latach został mocno nadwątlony i który absolutnie nie potrzebuje rozgłosu, a ujawnienie morderstwa byłoby ogólnokrajowym skandalem. Na miejsce zostaje więc oddelegowania Sara Bednarek, pospiesznie awansowana na podinspektora, młoda i dobrze znająca symbolikę religijną policjantka. Sęk w tym, że ma sobie poradzić sama. Jak? To już jej problem. Oczywiście na chęć współpracy ze strony księży nie ma co liczyć. Nie jest łatwo, można nawet powiedzieć, że jest bardzo trudno. Dodatkowym utrudnieniem jest pewien mecenas zatrudniony przez Kościół tylko po to, by skutecznie tuszował różne niecne sprawki. Trzeba przyznać, że wychodzi mu to całkiem sprawnie, do czasu aż trafi kosa na kamień.
Pozostawiona samej sobie Sara próbuje mimo wszystko prowadzić śledztwo i przy okazji wymóc na przełożonych przysłanie wsparcia. Jednak przełomem jest drugie morderstwo, po którym nikt już nie usiłuje udawać, że sprawę da się zatuszować. W kręgach policyjnych robi się nieco nerwowo, „góra” ciśnie na szybkie zakończenie sprawy, bo „winny w zasadzie jest oczywisty”, a Sara uparcie, mimo zakazu przełożonych, robi swoje.
Nie chcę oceniać, w jakim stopniu ta książka jest fikcją, a ile ma wspólnego z prawdą. Nie mam pojęcia, czy faktycznie istnieje w Polsce klasztor dla księży, którzy potrzebują resocjalizacji i czy mógłby funkcjonować w taki sposób, w jaki opisał to autor. Wątpliwe wydawało mi się przeniesienie księdza z Warszawy do Krakowa. To byłoby możliwe jedynie w przypadku zakonnika. Nie chcę też wchodzić w grzechy Kościoła, bo ani czasu, ani miejsca na to nie ma. Natomiast abstrahując od tła wydarzeń, muszę przyznać, że akcja została bardzo sprawnie skonstruowana. Nie ma niepotrzebnych dłużyzn, nudnych opisów, które by nic nie wniosły. Chwilami jest bardzo oczywiście, innym razem zaskakująco. Nie brak też wodzenia czytelnika za nos i podsuwania mu tropów, które prowadzą donikąd. Dzięki temu książka jest bardzo wciągająca i chociaż da się odłożyć na półkę, to na pewno nie na długo. Za to czyta się bardzo szybko.
Dużego plusa przyznaję wydawnictwu, które nie szczędziło papieru i nie pożałowało miejsca na szeroką interlinię. Dzięki temu przy czytaniu nie męczy się wzrok, co akurat dla mnie – osoby praktycznie nieodrywającej się od komputera i co roku zmieniającej okulary na mocniejsze – ma bardzo duże znaczenie.
Dla kogo jest Czterdzieści dusz? Może niekoniecznie dla fanatyków Kościoła, bo poczują się zniesmaczeni, ale też nie tylko dla zagorzałych przeciwników. Na pewno dla fanów kryminałów bez lukru i męskiego stylu pisania. Myślę, że licealiści też mogą tę pozycję przeczytać.
Recenzja powstała w ramach współpracy z Wydawnictwem Prószyński i S-ka