Dwie lewe ręce – Olga Rudnicka
Tytuł: Dwie lewe ręce
Autor: Olga Rudnicka
Oprawa: miękka
Liczba stron: 360
Rok wydania: 2021
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Olga Rudnicka nie zwalnia tempa. Wręcz przeciwnie, robi, co może, żeby mnie wykończyć. Śmiechem oczywiście. Dwie lewe ręce to piąty tom z serii z prywatną detektyw Matyldą Dominiczak i trzeci, który mam przyjemność dla Was recenzować. Dwa poprzednie to Rączka rączkę myje i Na własną rękę. A ponieważ Olgę Rudnicką znam też jako autorkę innych powieści, zarówno mój apetyt, jak i wymagania mocno poszybowały w górę. Wiecie, od dobrych autorów wymaga się więcej, takie są nieubłagane prawa nałogowych czytelników.
W powieści Dwie lewe ręce życie Matyldy Dominiczak, prywatnej pani detektyw (czy zgodnie z nowymi zasadami językowymi powinnam napisać: detektywki?), która niegdyś była bibliotekarką, ponownie fika całkiem niezłego koziołka. Przede wszystkim Matylda nie jest już pracownicą Salomei Gwint, ale otwiera własną agencję detektywistyczną. Otwiera, to może za dużo powiedziane. Na razie wynajęła biuro i dzielnie je remontuje przy pomocy męża. A trzeba Wam wiedzieć, że mąż Matyldy to nie byle jaki mąż, ale informatyk pełną gębą. Oznacza to ni mniej, ni więcej tyle, że jego życie, zarówno osobiste, jak i zawodowe, istnieje praktycznie tylko przed ekranem komputera, gdzie albo programuje, albo gra w gry zespołowe przez internet. Jego świat jest logiczny i całkowicie zero-jedynkowy. I ten to właśnie mąż angażuje się w remont biura, które w zasadzie jest jedną wielką ruiną, za to ma bardzo korzystną lokalizację i cenę. Jego zadaniem jest demontaż istniejących pozostałości: tapet, kafelków, instalacji, umywalki itp. Jak myślicie, ile razy Matylda zgrzytała zębami, że ten jełop znowu jej nie zrozumiał?
Roman demoluje do końca i tak mocno zdemolowane biuro, a Matylda wyrusza na wieś, by tam prowadzić obserwację. Jej klientem jest ni mniej, ni więcej tylko była szefowa: Salomea Gwint. No cóż, żadne pieniądze nie śmierdzą, szczególnie gdy jest ich niewiele. Salomea autorytarnie postanowiła, że Matylda zamieszka w gospodarstwie agroturystycznym, które zwie się: Na Plebanii. Zapomniała tylko dodać, że faktycznie mieści się na plebanii, a Matyldzie jakoś nie po drodze z Kościołem…
Zlecenie początkowo wydaje się proste. Obserwować męża Salomei (którego ta nie wdziała od piętnastu lat) i znaleźć na niego jakiegoś haka, bo pora się rozwieść, ale z jego winy, bez podziału majątku. Niby proste, ale… po pierwsze w życiu Matyldy nic nie jest proste, po drugie – szybko okaże się, że sprawa zwyczajnie śmierdzi. Coś tu jest mocno nie tak, a Matylda bardzo nie lubi, jak ktoś ją robi w trąbę. Nie negując poleceń Salomei, sama robi więcej, niż do niej należy…
Jeśli nie pamiętacie, to przypomnę, że Matyldy żadną miarą nie można określić mianem wzorcowej pani detektyw. Jest bardzo roztargniona, ma zwyczaj kłócić się sama ze sobą, wydaje się roztrzepana, niepoukładana, właściwie trochę szalona. Przy tym jej aparycja raczej nie przykuwa uwagi i nie robi wrażenia na mężczyznach. Krótko mówiąc: nikt przy zdrowych zmysłach nie wziąłby Matyldy za detektywa, co ona sama skrupulatnie wykorzystuje, wypytując ludzi, o co tylko chce.
W realizacji zlecenia dzielnie pomagają jej emerytowani inspektorzy policji: Kotek i Tomczak, których czytelnicy mieli okazję poznać w poprzednich tomach serii. Tym razem ich zadanie polega głównie na łowieniu ryb, kłóceniu się ze sobą i piciu wódki z informatorami. Trzeba przyznać, że ich obecność trąci trochę ludowym folklorem, ale to bardzo barwne postaci i bez nich książka nie byłaby tak interesująca. A tak przy okazji: jeśli chodzi o ludowy folklor, to nie zabraknie też podsklepowych pijaczków, którzy będą tytułowali Matyldę kierowniczką.
Zabraknie za to rodziców Matyldy i jej równie inteligentnej, jak i złośliwej córki, Moniki. Nie będzie też Ksawerego, co w sumie jest trochę smutne, przyzwyczaiłam się do niego i jego nieszablonowego podejścia do Matyldy. Tym razem autorka skupiła się przede wszystkim na akcji, nie na dygresjach. Pojawią się za to nowe postaci, z których co najmniej jedna (moim zdaniem oczywiście), powinna zagościć w życiu Matyldy na dłużej. W życiu zawodowym rzecz jasna.
Na koniec muszę Was przed czymś ostrzec. Czytanie książki powoduje niepohamowane i niekontrolowane wybuchy śmiechu. Raczej schowajcie się gdzieś, a na pewno nie czytajcie w komunikacji publicznej. Czasy są niepewne i jeszcze ktoś wezwie panów z białym kaftanem… Na mnie tylko mąż patrzył się podejrzliwie, co oznacza, że śmiałam się więcej niż przy innych książkach, bo ogólnie to jest przyzwyczajony.
Dla kogo są Dwie lewe ręce? Przede wszystkim dla tych, którzy już znają Matyldę Dominiczak. Niby można tę książkę przeczytać całkiem osobno i treść będzie zrozumiała, ale daję Wam słowo – nie warto. Zacznijcie od początku. Na pewno poleciłabym ją miłośnikom lekkiej rozrywki z dreszczykiem i fanom kryminałów z przymrużeniem oka. Myślę, że tych, którzy czytali cokolwiek Ogi Rudnickiej, nie muszę przekonywać, że i tym razem warto. Bez oporów dałabym tę książkę młodzieży.
Recenzja powstała w ramach współpracy z Wydawnictwem Prószyński i S-ka
PS. Jesteście ciekawi, jak wygląda Matylda Dominiczak? KLIK