Myślisz, że da się coś zaplanować przy dziecku? Też tak kiedyś myślałam
Właściwie już się do tego tematu nie dotykam. Patrzę/czytam z lekkim politowaniem, kiwam głową i idę dalej. Bo nijak nie da się przyszłej mamie wytłumaczyć, że przy dziecku nie da się zaplanować nic, kompletnie nic. Ona dobrze wie, jakie będzie jej dziecko, jak ładnie będzie jadło, spało, że nie będzie miało kolek. Jednym słowem – na pewno urodzi dziecko idealne.
Rzeczywistość jest jaka jest – dzieci są różne. Jedne płaczą, inne nie płaczą. Jedne śpią w nocy, drugie wolą spać w dzień. Jedne mają kolki, drugie za to boleśnie ząbkują. Potem też nie jest tak do końca różowo, bo jedne bawią się same, drugie trzymają się kurczowo maminej nogi. O konieczności przewijania w najmniej odpowiednim momencie nie ma, co pisać. Z tymi powrotami do pracy po porodzie też różnie bywa, nie każde dziecko nadaje się do żłobka. No wiadomo – przynajmniej wszystkie mamy wiedzą – nic się nie da zaplanować przy dziecku. Nic znaczy nic.
A ja się bez bicia przyznaję, dziś o tym zapomniałam. Albo może jakoś podświadomie założyłam, że przy ośmioletnim dziecku to już coś sobie mogę zaplanować. W końcu ma plan lekcji i jakoś się go trzyma. Mogłaby być miła i mojego planu też się trzymać, prawda?
Mój plan na dziś był prosty. Rano dziecko do szkoły odprowadza tatuś, ja ogarniam dom, idę na zakupy, po powrocie przygotuję sobie materiały do pracy, coś zjem, odbiorę dziecko z autobusu szkolnego, dam obiad i wezmę się za pisanie. Duśka w tym czasie miała odrobić lekcje. Reszta dnia była uzależniona od tego, ile tych lekcji przyniesie i jak mi praca pójdzie. O 16.30 różaniec, na który Duśka jako dziecko przygotowujące się do pierwszej komunii powinna pójść.
Plan zawalił się dokładnie w połowie dnia o godzinie 14.00, kiedy Duśka nie wysiadła z autobusu szkolnego. W zasadzie codziennie się z tym liczę, bo różnie bywa, ale jednak przyjeżdża. Dziś nie przyjechała. No szlag by to trafił, dlaczego akurat dziś?! Telefon do szkoły i wszystko jasne. Moje dziecko zgubiło identyfikator. Zgubiło, to zgubiło, tym się nawet nie przejęłam. Jak nie znajdzie, wyrobi nowy. Gorzej, że szukała tak długo, że autobus zdążył odjechać. Musiałam iść do szkoły. Godzina w plecy. Drugą godzinę zajęła nam wizyta u babci, która zadzwoniła, że akurat zrobiła naleśniki i może Duśka przyjdzie, bo przecież ona tak lubi. W głębi duszy podejrzewam, że się zmówiły! No co za pieroński zbieg okoliczności, że akurat ona nie przyjechała i babcia na obiad zaprasza. A że babcia mieszka dosłownie dwie minuty piechotą od szkoły, to jakby ciężko było się wykręcić. Skorzystałam, nie powiem. Nie musiałam obiadu robić. No ale jednak… Do domu wpadłyśmy tylko po to, żeby zostawić tornister, wziąć różańce i wyjść. W drodze z kościoła spotkałyśmy znajomych… Do pisania usiadłam o 18.30, zmęczona i bez koncepcji na pracę umysłową. I prędko dziś spać nie pójdę. Wieczór z książką trzeba przełożyć na bliżej nieokreślone kiedyś. A to był przecież tak dobrze zaplanowany dzień!
Kiedy jakaś przyszła mama mówi mi, że przecież jej dziecko nie musi być takie jak moje (a moje naprawdę nie jest trudne) to w duchu sobie myślę: no pewnie, że nie, może być gorsze. Tak, wiem. Jestem złośliwa. Trochę. Bo na głos tego nie mówię. Niemniej jednak każda przyszła mama powinna sobie jak mantrę wbić do głowy: im mniej planów, tym mniej rozczarowań. I nerwów też mniej.
Chyba to sobie na ścianie napiszę.