No oki, czasem bolało, to sobie coś łyknęłam i przestawało. No to dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Niestety, łykana od 23.00 do 4.00 mieszanka no-spa – ketonal nie pomaga. Ból sobie rośnie i rośnie, w końcu mnie przerasta. Ledwo słyszalnym głosem proszę o wezwanie pogotowia. Taka informacja to dla męża nic innego jak „jest gorzej niż źle”, toteż wyskakuje z łóżka niczym z procy.
Przyjeżdża sympatyczny starszy pan doktor, daje dwa zastrzyki, nie pomagają, daje trzeci. Mówi, że jak nie przejdzie to niestety szpital. No i wykrakał. Dzień jakoś leci, ale kolejna noc znowu jest ciężka. Dokładnie po dwudziestu czterech godzinach mąż ponownie wzywa pogotowie. Nawet dosyć szybko przyjeżdżają, dużo dłużej zakładają mi wenflon, nie wiem po co, bo nic przez niego nie wlewają. Ratownicy to mają dziwne obowiązki. Ledwo mogę chodzić z bólu, a pochylić się to już w ogóle dramat, ale robię ten wysiłek i dotykam delikatnie rączki Duśki, nie chcę jej budzić, ale chcę się pożegnać. Na myśl, że się obudzi a mnie nie będzie chce mi się podwójnie płakać. Podwójnie bo i tak mi łzy z bólu lecą.
Nasz powiatowy szpital raczej nie jest bogaty, przyjeżdżam z bólami brzucha i zero szans na USG. Izba przyjęć nie posiada takiego wynalazku. Badanie odbywa się metodą tradycyjną, walenia po nerkach i brzuchu. Od tego czasu już wiem co to jest szokujący ból – niby coś tam mi się leje po twarzy, ale dopiero jak młoda i skądinąd sympatyczna pani doktor mocno wali w mój brzuch żeby sprawdzić reakcję, wybucham płaczem którego nie powstydziłby się głodny noworodek.
Jedna, druga kroplówka, dwa zastrzyki – nic, boli jak bolało. Dodatkowo ściska w żebrach, koło 7.00 mówię pielęgniarce, że kiepsko mi się oddycha, podłącza mi tlen. W sumie śmieszne uczucie. Zastanawiam się czy ja jeszcze samodzielnie oddycham, sprawdzam czy mi żebra chodzą. Chodzą, owszem, ale słabo, udusiłabym się gdybym się miała w ten sposób dotleniać, a tu proszę, tlen z rureczki do noska i super. Niestety bólu to nie uśmierza.
Na wyniki standardowych badań trzeba czekać klika godzin, w końcu mijają. Pani doktor mówi, że wyniki wskazują na wątrobę i prosi o konsultację chirurga. Chirurg z miejsca pyta czy się godzę na operację. Godzę się na wszystko, tylko niech przestanie boleć. Dzwonię do męża, że zostaję w szpitalu. I że być może mnie pokroją. Nawet przez telefon widzę, że jest w szoku. Obiecuję w kilka godzin załatwić opiekę do Duśki i przyjechać. Szybciej się nie da, sama o tym dobrze wiem, jak się w tych kilku godzinach zmieści to dobrze.
Przychodzi jakaś kobieta w niebieskim fartuchu i opryskliwym głosem pyta czy mam piżamę. Kurcze, nie mam siły jej powiedzieć co o niej myślę, no kto nosi piżamę w torebce? Jasne, że mogłam przyjechać w piżamie, ale liczę na to że mnie rano wypuszczą. W piżamie mam przez miasto paradować? To przecież znowu pogotowie mnie zabierze tylko zupełnie inne. Za chwilę przynosi mi kilka koszul nocnych do wyboru, wszystkie flanelowe! Mamy akurat falę upałów, a ona mi flanelę. Nie mam wyboru, zakładam. Natychmiast dzwonię do męża z instrukcją co ma mi przynieść.
Na chirurgi okazuje się, że nie ma dla mnie łóżka, jest kilka wolnych owszem, ale na salach męskich. Komunikacja między izbą przyjęć a chirurgią ewidentnie nie działa dobrze o ile w ogóle działa. Proponują mi żebym na chwilę usiadła na krześle na korytarzu. Oszaleli! Nie mogę siedzieć, wtedy ból jest naprawdę nie do zniesienia. Spaceruję sobie po korytarzu, dzwonię do męża po raz kolejny, w tym czasie oddział przechodzi reorganizację na moją cześć. Trafiam sama na trzyosobową salę i natychmiast dostaję kolejną kroplówkę. Ta wreszcie trochę pomaga, czuję lekką ulgę. Na oddziale mają nawet USG, tutaj postęp w medycynie dotarł. No i co? Kamienie, a cóż by innego? Woreczek żółciowy wypełniony aż miło. Mentalnie przygotowuję się do operacji. Jednak nie, decydują że mnie nie pokroją, bo nie jestem szczepiona na żółtaczkę. Za to pakują mi czwartą kroplówkę i w ramach kolejnej reorganizacji wystawiają z łóżkiem na korytarz. Jest mi kompletnie wszystko jedno. Niech i tak będzie, tylko niech już przestanie boleć! Właściwie i tak nie wiem co się dokoła mnie dzieje, loguję się do szpitalnego Wi-Fi i włączam komunikator. Resztkę energii poświęcam na klikanie. Po godzinie trafiam na inną salę, nawet nie jest tak źle, na tej jest łazienka.
Na obiad marchwianka, matko co za świństwo! Ale zjadam, normalnego obiadu mi nie dadzą. Ścisła dieta! O dziwo marchwianka pomaga, czuję dużą ulgę. Przychodzi mąż i przynosi mi różne potrzebne drobiazgi. Wreszcie mogę się wykąpać i założyć na siebie coś normalnego. Ulga niesamowita. Zdążam w porę, bo zaraz przychodzi pielęgniarka z kolejną kroplówką. I tak do wieczora ciągle coś mi płynie w żyłę. Na kolację kleik. Zjadam tylko dlatego, że ciepły. Dostaję za to informację, że mam nie jeść śniadania bo rano jakieś badanie na czczo. Jakie? Pielęgniarka nie wie. Nawet pić mi nie pozwalają, masakra jakaś.
Tęsknie za Duśĸa jak nie wiem co. Każą mi leżeć i wypoczywać a ja nie umiem, chcę do domu, do dziecka.
O 22.00 cisza nocna, nic z tego, zasypiam jakieś cztery godziny później, a już od 5.00 salowe się tłuką po korytarzu. Nie wiem czym, chyba wózkami na brudy, hałas jest naprawdę nieziemski. Taki rodzaj pobudki widocznie, bo zaraz potem przychodzi pielęgniarka z termometrem. Poza tym jest tak gorąco, że nie ma mowy o spaniu. Dobrze że mam książkę. Jedynym niezaprzeczalnym plusem szpitala jest to, że mogę czytać, w domu mi się nie udaje czytać tak długo jednym ciągiem.
Wpada jakiś lekarz, gniecie mi brzuch i pyta czy boli. Nie boli. Śniadania zgodnie z nakazem nie biorę, za to dostaję kolejną kroplówkę. Przez głowę przelatuje irracjonalna myśl, że w końcu się uzależnię od tych kroplówek. Przychodzi drugi lekarz i pyta jak się czuję. Super, bo nie boli. Mówi mi, że w takim razie idę do domu. Wyściskałabym go gdyby nie ta kroplówka. Potem przychodzi banda lekarzy i pielęgniarek i to się nazywa obchód. Pytam ich o to badanie co miałam mieć, nie wiedza o co chodzi. No super, a ja się z głodu zwijam, eehhh. Za chwilę salowa przynosi mi spóźnione śniadanie. Moja sąsiadka z sali mówi mi, że na tym polega oszczędność, wmawiają pacjentom, że muszą być na diecie, bo to taniej wychodzi. A teraz sio do domu, żebym się na obiad nie załapała. Zaczynam się śmiać i to jest cudowne uczucie, mogę się śmiać i nic nie boli.
Dzwonię do męża i mówię mu żeby po mnie przyjechał. I wiecie co? On mnie naprawdę kocha!
Kochane czytelniczki, starałam się jak mogłam żeby nie było ponuro, ale wielu rozrywek w tym szpitalu nie zaznałam, i w ogóle nie jest to miejsce do którego warto byłoby trafić. Dlatego apeluję do Was, dbajcie o siebie, róbcie okresowe badania, słuchajcie co mówią do Was Wasze ciała, nie lekceważcie żadnych objawów, żadnych sygnałów. Choroba może zacząć się niewinnie, a skutki bywają różne. A my już nie należymy tylko do siebie, a naszym dzieciom należą się zdrowe sprawne i uśmiechnięte matki, to nie tylko nasze prawo, to nasz obowiązek – dbać o siebie. Obiecujecie?
Następnym razem napiszę Wam jak to zawirowanie zniosła moja córeczka.
Wspomnienia tworzą człowieka… Jeśli są piękne warto je więc pielęgnować…
Już kilka lat temu zauważyłam, że w mojej pamięci zostają tylko dobre wspomnienia, a te złe i przykre gdzieś ulatują. Myślę, że dzieje się tak dlatego bo tylko to co dobre warte jest zapamiętania 🙂
też lubię wracać do wspomnień 🙂
czasem same wracają. Moje jedno z najpiękniejszych choć całkiem zwyczajnych powraca, gdy poczuję zapach malin wygrzewających się na słońcu 🙂
do wspomnien warto wracac.. do kazdych.. !!! 🙂 my cala rodzina czesto wspominamy dawne czasy
Każdy wraca do wspomnień, ja mając teraz dwu letniego synka staram się jemu pokazać jak kiedyś trwało dzieciństwo moje, pokazuje jemu jak jesteśmy u dziadków gdzie mama się bawiła, za każdym razem rozmawiam z nim i mówię do niego: „Mam nadzieję że tobie dzieciństwo uda się, i kiedyś będziesz je wspominał tak samo jak mama”. Ja opowiadam często z mężem na wzajem nasze dzieciństwo, jego troszkę inaczej brzmi ponieważ on jest jedynakiem, ja pochodzę z rodziny wielodzietnej, i za każdym razem słyszę od niego przynajmniej miałaś to dzieciństwo z rodzeństwem. Miłe mam wspomnienia i zgadzam się z Tobą, zawsze powracam… Czytaj więcej »
miejmy nadzieje ze te wspomnienia ktore opowiadamy naszym dzieciom w czyms im pomoga.. moze beda probowaly nas nasladowac? nasze zabawy, nasze relacje z bliskimi.. oby 🙂
takie wspomnienia warto pielęgnować, to cudowna ostoja podczas trudnych chwil w życiu.
aż się rozmarzyłam ….:)
prócz psa i drzewa- ale za to z siniakami 😉 wszystko się zgadza 🙂
tylko u mnie to Dąbie 😉 nie za naszych czasów co prawda – ciut wcześniej …o jakieś naście, dziesiąt lat 😉
dobrze że są „takie” okna :))))
Jakie dziesiąt, a co my, emerytki? ;p poza tym, w moich wspomnieniach zarówno Dąbie jak i Borówkowa- rulez 😉
No nie emerytki, ale….., wspomnienia coś pieknego. Również często wspominam głównie moją babcię ukochaną.
ale cudowny artykuł!! jak kartka z pamętnika….
Nasza rodzina ma taką nie pisaną „tradycje”, na każdych urodzinach wspominamy śmieszne sytuacje z naszym udziałem 🙂