W szkole 16 listopada 2018

Dyskalkulia – problem nie tylko szkolny

Matematyka to, nie oszukujmy się, niezbyt lubiany przedmiot w szkole. U większości uczniów problemy biorą się z braku systematyczności i nawarstwiających się zaległości. Jednak coraz częściej pada hasło: dyskalkulia.

Dyskalkulia istnieje naprawdę, nie jest kolejnym „dys-wymysłem” dla niechętnych nauce dzieci. Jednak umówmy się, nie każde dziecko, które nie umie liczyć, jest dyskalkulikiem. Szacuje się, że jest nim maksymalnie co dwudziesty uczeń, czyli w klasie może być statycznie jeden, góra dwóch dyskalkulików. Zanim przypniemy dziecku taką łatkę i „odpuścimy” naukę matematyki, sprawdźmy, czym naprawdę jest dyskalkulia.

 

Dyskalkulia niejedno ma imię

Dyskalkulia operacyjna jest dokładnie tym, co mamy na myśli mówiąc o dyskalkulii. Objawia się wzmożonymi trudnościami w wykonywaniu prostych operacji matematycznych, w efekcie czego uczeń np. dodaje, zamiast odejmować, nie jest w stanie wykonać prostego działania w pamięci, liczy na palcach itp. Oczywiście nie wystarczy, by dziecko raz dodało, zamiast odjąć, żeby mówić o dyskalkulii. Pomyłki zdarzają się każdemu.

Dyskalkulia graficzna często idzie w parze z dysleksją i dysgrafią. Osoba cierpiąca na takie zaburzenie nie potrafi prawidłowo zapisywać dużych liczb, stosuje własne, niezgodne z jakimikolwiek zasadami, sposoby ich pisania. Problem na ogół zaczyna się przy liczbach trzycyfrowych i większych.

Dyskalkulia werbalna (słowna) objawia się trudnościami w nazywaniu liczb, używaniu liczebników, określaniu kolejności (od najmniejszego do największego lub odwrotnie), skojarzeniu symboli z odpowiednimi działaniami matematycznymi.

Dyskalkulia leksykalna objawia się trudnościami w odczytywaniu liczb i symboli matematycznych. Dziecko widzące znak „+” może uznać, że chodzi o odejmowanie.

Dyskalkulia wykonawcza wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z wykonywaniem działań matematycznych. Dzieci cierpiące na ten rodzaj zaburzenia nie potrafią prawidłowo korzystać z przedmiotów służących do nauki matematyki, np. patyczków. Dyskalkulik wykonawczy nie poradzi sobie z ułożeniem ich od najmniejszego do największego, określeniem, który jest grubszy, który cieńszy itp.

Dyskalkulia ideognostyczna objawia się trudnościami w rozumieniu zależności matematycznych. Czyli w praktyce – uczeń przepisze prawidłowo działania z tablicy, odczyta je i nazwie poprawnie, ale nie będzie w stanie przyswoić sobie prostej zależności, że w dziesiątce mieszczą się dwie piątki. Tacy uczniowie mają też problemy z określeniem zależności „o jeden mniejsze” lub „o jeden większe”.

 

Życiowe” skutki dyskalkulii

Zanim dojdziemy do wniosku, że nie każdy musi być wybitnym matematykiem (bo faktycznie nie musi) i odpuścimy dziecku naukę matematyki (bo przecież jest dyskalkulikiem), sprawdźmy, jakie są skutki dyskalkulii w życiu codziennym.

Do najczęściej spotykanych problemów wynikających właśnie z dyskalkulii zalicza się:

– problemy z prawidłowym odczytaniem rozkładu jazdy,

– problemy z odczytywaniem godziny na zegarze,

– problemy z gotowaniem (przepisy są naszpikowane liczbami!),

– problemy z zapamiętywaniem dat (można by zaryzykować, że co drugi mężczyzna to dyskalkulik 😛 )

– problemy z korzystaniem z karty płatniczej (trudność z zapamiętaniem i prawidłowym wprowadzeniem kodu PIN)

– problemy z płaceniem gotówką,

– problemy z orientacją przestrzenną.

 

Dyskalkulia – czy to się leczy?

Dyskalkulia ma podłoże genetyczne i nie można jej raz na zawsze wyeliminować. To, co można, to pomóc dziecku w pracy nad radzeniem sobie z nią. Podobnie jak dyslektyk zawsze będzie dyslektykiem, tak dyskalkulik zawsze będzie dyskalkulikiem. Co w praktyce oznacza, że musi pracować dwa razy więcej niż jego rówieśnicy, taki los.

Oprócz typowych zajęć reedukacyjnych, które są dziecku potrzebne, w terapii dyskalkulii wykorzystuje się inne metody, które przy odrobinie uporu można potraktować jako fajną zabawę:

– rysowanie bądź odwzorowywanie figur geometrycznych,

– pisanie jednocześnie prawą i lewą ręką,

– odnajdywanie ukrytych symboli matematycznych i liczb na obrazkach,

– rozwiązywanie rebusów,

– rozwiązywanie labiryntów,

– wykreślanki

i inne tego typu zabawy, które pozwolą dziecku, a w przyszłości dorosłej osobie, na swobodne funkcjonowanie w świecie.

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Emocje 15 listopada 2018

O sztuce umierania w tym naszym “pięknym” kraju

Opowiem Wam dziś wzburzona, a nawet wściekła, o tym, jak wygląda organizacja pomocy dla umierającego człowieka w naszym pięknym kraju. Pewna osoba choruje na nowotwór, jest obecnie w fazie terminalnej, nie ma dla niej leczenia. Wypis ze szpitala nie pozostawił złudzeń…  Ponieważ chciałabym zachować godność tej osoby, pozwolę sobie pisać o Nim per “chory”, bez podawania personaliów.

“Chory” od pewnego czasu jest osobą niesamodzielną – jest leżący, nie jest w stanie sam zjeść, ubrać się, umyć. Nie wychodzi nawet do toalety, korzysta z pampersów. Żona owego człowieka jest podobnie jak on zaawansowana wiekowo i nie poradzi sobie fizycznie z mężem. Ów człowiek, ma jedną córkę, która pracując, pokonuje codziennie 100 km, by “ogarnąć” ojca. Lekarz prowadzący zasugerował zorganizowanie całodobowej opieki nad chorym.

Wskazania są, jakieś tam środki finansowe również, więc córka staje na rzęsach, by załatwić w tym naszym pięknym, aczkolwiek chorym kraju opiekę choremu. Od razu zaznaczę, że córka utrzymuje rodzinę i nie może zrezygnować z pracy. W tym przypadku nie wchodzi w rachubę zorganizowanie opieki pielęgniarki dochodzącej na godzinę, ponieważ musi to być opieka całodobowa. Córka pacjenta w każdej wolnej chwili jedzie wiele kilometrów, żeby móc ojca przewinąć, nakarmić, ale to jest niewystarczające. A co, gdy chory wypróżni się, gdy jej akurat nie ma, co z cewnikiem?

Co gorsze, sama nie ma warunków lokalowych, by zabrać ojca do siebie.

Potrzebna jest opieka całodobowa. I tu zaczynają się schody. Chory nie ma jeszcze założonej karty pacjenta onkologicznego, musi się zebrać w jego sprawie komisja, a więc do tego czasu pewne rzeczy są utrudnione.

W miejscu, gdzie pomoc w sprawie opieki hospicyjnej miała zostać udzielona, córka została skierowana do innego (w domyśle bardziej odpowiedniego) miejsca w Szczecinie. Jednak tam pokierowano ją jeszcze gdzie indziej. Tak więc z ulicy Szafera, skierowano kobietę na Zdroje, na ul. Batalionów Chłopskich, tylko po to, by się dowiedziała, że wspomniana placówka nie istnieje –  zamiast niej jest tam zakład medycyny, taka zwykła przechodnia, w której nikt nic nie wiedział. Z owej przychodni kierowano córkę pacjenta do Szczecina Dąbia, do MOPS, a tam kolejna niespodzianka, bo nie ma tam czegoś takiego jak MOPS, za to jest MOPR i w dodatku nie w tej lokalizacji, bo centrala jest gdzieś na prawobrzeżu. Po tym, jak dodzwoniono się do tego MOPRu, wiadomo, że oni się sprawami skierowania do hospicjum czy też domu opieki nie zajmują. Zaproponowano za to wykonanie serii kolejnych telefonów, jeszcze gdzie indziej, bo na Królowej Jadwigi, gdzie dopiero po kilku dniach kobieta dostała konkretne wskazówki.

Na ten moment nie wiem, czy i jak szybko uda się załatwić sprawę, ale ręce opadają. Tyle bieganiny, stos papierów, a w ich cieniu niknie człowiek.  Rzecz tak – wydawałoby się – prosta i podstawowa jak pomoc umierającemu człowiekowi, niezdolnemu do samodzielnego egzystowania jest tak bardzo utrudniona. Nikt nie chce tej pomocy za darmo, nikt nie rości sobie bez uzasadnienia do niej pretensji. Ale wytłumaczcie mi, jakim cudem nikt nic nie wie??? Jakim cudem od placówki do placówki odsyłają chorego, nie dając żadnych konkretnych odpowiedzi? Ile to potrwa? Aż ów człowiek najpierw umrze we własnych odchodach, i skończy się kłopot?  

Taka poniewierka jest dla mnie nie do pomyślenia. Gdzie tu ludzka godność, gdzie zwyczajna ludzka przyzwoitość? Doiło państwo podatki przez większość życia tego człowieka, ale co do czego przyszło, on na wiele od państwa nie może liczyć. Porażające…

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Gry planszowe i nie tylko 15 listopada 2018

Nogi za pas!

No i doczekałam się gry, która powaliła na kolana moich synów. W “Nogi za pas!” jest wszystko, co kochają moi chłopcy. Jest smok i księżniczka, są rycerze i zadania. Jest rywalizacja, jest i zabawa. Ale – zaznaczę to na początku – zasady są dość skomplikowane i nie bez przyczyny wydawca gry zaznaczył, że dobrze będą się przy niej bawić gracze od ósmego roku życia.

“Nogi za pas!” to nietypowa gra planszowa, ponieważ do rozkładanej, niemałych rozmiarów prostokątnej planszy, dołożono drewniane pionki, tekturowe żetony oraz zamek, którego bryłę trzeba złożyć. To taka planszowa gra w 3D. Wykonanie jest perfekcyjne – piękne, kolorowe, z dbałością o szczegóły, aż miło rozkładać plansze na stole. Już sam wygląd gry zachęca do spędzenia czasu przy rozgrywce.  A a czym ona polega? 

Jeśli znacie opowieści o więzionych księżniczkach, złych smokach i rycerzach, to będziecie zaskoczeni. Bowiem nie chodzi o to, by jak najszybciej uwolnić księżniczkę ze szponów smoka, ale by samemu uratować przed smokiem własne cztery litery. Bo to wesoła gra nie o heroicznych czynach, ale o tym, jak najmądrzej uciekać i nie stracić przy tym resztek godności.

Dobra – po kolei. Rycerze mają za zadanie udać się do zamku, ale nie jako pierwsi i nie jako ostatni, pożarci przez smoka. Chodzi o to, by dostać się tam bezpiecznie, wcale się nie spiesząc. 

Po rozłożeniu planszy i zamku, należy wszystkich rycerzy postawić w 1/3 drogi między smokiem a zamkiem. Żetony z królikami (ekstra punkty) umieścić na odpowiednich polach, a przy planszy wyłożyć wszystkie kostki. Każdy gracz losuje jeden zakryty żeton tarczy i zapamiętuje w tajemnicy trzy kolory żetonu. Rycerzami w tych kolorach zdobędzie punkty, albo poniesie klęskę. 

Rozpoczynając grę, pierwsza osoba rzuca wszystkimi kostkami, ale wybiera jedną z nich i przesuwa rycerza o kolorze takim samym jak kostka. Jedynie biała kostka, czyli “joker” sprawia, że poruszyć można każdym pionkiem. Na kostkach widnieją liczby i symbole informujące, o ile pól lub gdzie przesuwamy pionek. Jest tu także symbol strzałek, który nakazuje odłożyć kostkę po rzucie do puli wszystkich kostek. Kostka bez strzałek powoduje, że po wykonanym ruchu należy ją wyłączyć z gry. W zależności od wyłonionego symbolu, następny gracz może rzucać albo taką samą liczbą kostek co my, albo mniejszą ilością, jeśli kostka została odłożona. Zabawa kończy się, gdy w ruchu zostanie jedna kostka. 

Ale to nie wszystko! Ostatni gracz odkrywa żeton ruchu smoka. Jeśli smok stoi na równi z rycerzem – pożera go, a pionek i przynależna do niego kostka wypadają z gry. Reszta zawodników ucieka dalej. Gdy smok trafia na kilku rycerzy, po rozgrywce pożera rycerza, który zostanie, kiedy innym udało się uciec. Grę definitywnie kończy chwila, w której czwarty gracz dociera na odpowiednie pole w zamku. Wygrywa ten co nie tylko ocalał, ale i zdobył największą liczbę punktów. Niestety – kto pierwszy w zamku, ten gorszy ;). Rycerskie tyłki uratowane, można odpoczywać 🙂 

Wiem, że zasady gry brzmią i są skomplikowanie, ale warto, naprawdę warto się w to zagłębić. Jeśli nadal widzicie ciemność, obejrzyjcie tutaj instrukcję wideo.

“Nogi za pas!” gra na poziomie eksperckim – rewelacja!

Dziękuję wydawnictwu Nasza Księgarnia za przekazanie gry do recenzji.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
top-facebook top-instagram top-search top-menu go-to-top-arrow search-close