Czwarta klasa – czy jest się czego bać? Mama piątoklasistki odpowiada
Dokładnie rok temu moje dziecko szykowało się na pójście do czwartej klasy, a ja przekopywałam internety w poszukiwaniu wskazówek dla rodziców czwartoklasistów. Dziś mogę z czystym sumieniem przyznać: nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Rok później, czyli wyobrażenia kontra rzeczywistość
Odkąd napisałam ten tekst, minął dokładnie rok i kilka dni. Zerknijcie, bo zamierzam się do niego odnieść.
Nowe autorytety
Hmm, z jednej strony nie mogę powiedzieć, żeby nadmiar nauczycieli wpędził moje dziecko w jakiś straszny stres. Nowa wychowawczyni okazała się bardzo ciepłą i życzliwą osobą. Ponieważ sama ma dzieci w wieku szkolnym, dużo rozumie i potrafi wykazać się empatią. Na pewno sporo ułatwił fakt, że jest matematyczką i codziennie miała lekcje ze swoją klasą.
Z drugiej strony czwarta klasa to faktycznie pierwszy etap przyjaźni „na całe życie” i argumentów typu: „To moja przyjaciółka, ona by mnie nigdy nie okłamała, jak tak mówi, to na pewno tak jest”. Więc z tymi autorytetami to trochę prawda. Rok temu owszem, Duśka miała koleżanki (różne zawirowania sprawiły, że dziewczyny nie są teraz w jednej klasie), ale to były koleżanki, a nie, jak sama mówi, przyjaciółki. Także warto tym nowym przyjaźniom przyglądać się bliżej. Szczególnie jeśli faktycznie są nowe.
Problemy z nauką
Nie wiem, jak to jest w innych szkołach, u Duśki wrzesień to był jakiś okres ochronny. Nauczyciele przymykali na wszystko oko, nie znęcali się zanadto zadawaniem mega długich prac domowych, nie zaznaczali nieprzygotowań i ogólnie byli dość wyrozumiali. Niemniej jednak jakieś prace domowe były i uczyć się trzeba było od początku. Nie przypominam sobie żadnych związanych z tym dramatów.
Później było różnie, bo wiadomo – raz tych lekcji jest mniej, raz więcej, raz dziecko jest w lepszej formie, raz w gorszej. Ale ogólnie nie było źle i moim prywatnym zdaniem to straszenie nauką i problemami jest nieco na wyrost, aczkolwiek nie wykluczam, że mogą się zdarzyć.
Będą klasówki, dużo klasówek…
O ironio losu czwartoklasiści mieli swój sposób postrzegania rzeczywistości i zgodnie twierdzili, że najwięcej sprawdzianów robi pani od historii. Wystarczyło zajrzeć do dziennika, żeby zobaczyć, że to absolutnie nie jest prawdą. Najwięcej sprawdzianów było z polskiego i matematyki, pewnie dlatego, że te przedmioty są praktycznie codziennie. Natomiast ani razu nie zdarzyło się takie nagromadzenie klasówek, żeby nie dało się do nich przygotować. Nauczyciele byli dość elastyczni i przekładali sprawdziany, jeśli faktycznie miało ich być za dużo (tzn. kiedy nauczyciel zaplanował sobie klasówkę i nie sprawdził w dzienniku, że na ten dzień już jest zaplanowana inna).
Jeśli chodzi o kartkówki to owszem były, nawet niezapowiedziane.
Koniec z indywidualnym podejściem
Owszem, to prawda. Skończyły się oceny za dobre chęci i na zachętę. Co nie znaczy, że nauczyciele nie widzą, kto się stara i naprawdę pracuje, a kto ma przysłowiowe „więcej szczęścia niż rozumu”. W efekcie tym starającym się i pracującym łatwiej było na koniec roku „wyciągnąć” się na lepszą ocenę. Mimo wszystko trzeba sobie powiedzieć jasno: oceny są za wyniki, nikt nie daje nic na ładne oczy. Tu faktycznie żarty się skończyły.
Trzeba też pamiętać, że nauczyciele przedmiotowi (pomijając polonistów i matematyków) widują swoich uczniów raz lub dwa razy w tygodniu, pod warunkiem, że wszystkie lekcje się odbędą. Mają też tych uczniów zdecydowanie więcej niż nauczyciele nauczania początkowego. Tego czasu na indywidualne podejście zwyczajnie może im brakować. Nie mówię tu o skrajnych przypadkach i uczniach, którzy z różnych powodów tego indywidualnego podejścia potrzebują. Mówię o tej całej niczym niewyróżniającej się czeredzie dzieciaków, do której w klasach 1 – 3 mimo wszystko podchodziło się inaczej. Teraz, w moim odczuciu, wszystkich mierzy się jedną miarą.
Utrata wiary w siebie
Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Nie wiem, czemu internety rok temu straszyły mnie, że nauczyciele przestaną chwalić i motywować, a będą jedynie wymagać. Wiadomo, nauczyciele są różni i jedni chwalą mniej, inni więcej, ale ogólnie nie można było narzekać. No dobra, była jedna nauczycielka, która tylko wymagała i ogólnie kryteria oceniania miała takie bardziej akademickie, ale na szczęście w tym roku jej nie będzie. Jedna, więc nie popadajmy w skrajności. Zdecydowanie częściej słyszałam od mojego dziecka, że ten czy tamten przedmiot jest łatwy, niż że jest trudny.
Tu dużo zależy od nauczycieli, więc nie mogę nikomu obiecać, że będzie tak, jak w szkole mojego dziecka. Na pewno też dużo pomogło to, że w domu chwaliliśmy ją za wszystko, za co się dało. Oczywiście szczerze, bo dzieci wyczują na kilometr każdy fałsz.
Reforma reformą, a życie życiem…
Nie wydaje mi się, żeby nauczyciele podchodzili jakoś inaczej do dzieci, które poszły do szkoły rok wcześniej. No ale powiedzmy, że nie mam porównania. Chyba że tę wrześniową taryfę ulgową potraktujemy jako skutek uboczny reformy. Innych ulg nie zauważyłam.
Czy było się czego bać?
Teraz, po roku, wiem, że nie. Czy to znaczy, że tak jest we wszystkich szkołach i ogólnie na czwartą klasę nie trzeba się jakoś specjalnie nastawiać? To też nie jest dobre założenie. Nie wykluczam, że nam się udało między innymi ze względu na naszą i Duśki mobilizację. No i duży ukłon w stronę nauczycieli. Z innymi mogłoby być trudniej. Naprawdę cieszę się, że większość będzie uczyła Duśkę także w piątej klasie.