Dzieciństwo spędziłam w innym kraju
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… A nie, zaraz, galaktyka ta sama. Ale kraj już niezupełnie. No więc dawno, dawno temu, w obcym kraju… No taki obcy to on znowu nie był, chociaż nazwa Polska Rzeczpospolita Ludowa z pewnością nie brzmi swojsko. I w tym to właśnie swoim – obcym kraju dawno temu przyszło mi spędzić dzieciństwo.
Na skrzyżowaniu dwóch dosyć ruchliwych ulic stał nieduży ogród z jeszcze mniejszym sadem. Mógł sobie całkiem spokojnie stać, bo ruchliwość ulic kiedyś nijak się miała do dzisiejszej. W sadzie pan B. miał jabłonie, grusze i śliwy. W ogrodzie to, co dało się w naszych warunkach wyhodować, a więc marchew, ziemniaki, pietruszkę, buraki, ogórki, pomidory, fasolę, sałatę. Oprócz tego truskawki i porzeczki. Od wiosny do jesieni pan B. zatrudniał okoliczną młodzież przy zbiorach. Owoce swojej pracy sprzedawał we własnym sklepie, małej klitce na skraju ogrodu. Pewnie nie spełniała żadnych norm, ale kto się wtedy przejmował normami? W czasach kiedy wszystko było państwowe, pan B. był chyba jedynym w okolicy kapitalistą, w dodatku prywatnym pracodawcą. I jako jedyny miał w sprzedaży Donaldy. I jako jedyny handlował w niedzielę…
Dawno, dawno temu, w tym obcym kraju mojego dzieciństwa handel w niedzielę nie istniał. A nie, przepraszam, istniały jakieś niedziele handlowe, chyba przed świętami. Ale i tak sklepy nie były oblegane. Ludzie nie czuli potrzeby biegania w niedzielę po sklepach. Zakupy na niedzielę robiło się w… a nie, wcale nie w sobotę. W sobotę sklepy były czynne tylko do godziny 14.00. Kto chciał poleniuchować, musiał zakupy weekendowe zrobić już w piątek.
Niedziela to był dzień inny niż wszystkie, to się czuło. Właściwie można powiedzieć, że co tydzień mieliśmy święto. Ubieraliśmy się ładnie, szliśmy do kościoła, po czym wracaliśmy do domu na niedzielny obiad. A niedzielny obiad to nie było to samo co piątkowy czy poniedziałkowy. W niedzielę obowiązkowo obiad był z dwóch dań, często na stole królował rosół, na drugie danie jakieś mięso, które w czasach kryzysu było trzymane w lodówce „na niedzielę”. Na deser prawie zawsze było ciasto, w końcu to niedziela. Po obiedzie chodziliśmy do parku, w lecie zawsze były tam jakieś występy i nieśmiertelna wata cukrowa. Jak nie było żadnych występów, to szliśmy do babci. A jak nie, to siedzieliśmy w domu. Niedziela to był dzień dla rodziny. Życie towarzyskie, owszem bujne, tego dnia ograniczało się do kręgów rodzinnych. Można było iść z wizytą do cioci czy babci, ale do sąsiadki się nie szło. To nie wypadało. To była niedziela. Nawet dom na niedzielę był wysprzątany jak na Boże Narodzenie. W sobotę wszyscy sprzątali, taki był zwyczaj.
Pan B. od dawna nie żyje. Jego sad zdziczał, aż w końcu został wycięty. Nowy właściciel wybudował supermarket, resztę terenu wybetonował i przeznaczył na parking. Z panem B. łączy go właściwie tylko tyle, że handluje w niedzielę. Ale u pana B. w niedzielę robiło się drobne zakupy — ziemniaków do obiadu zabrakło albo marchwi do rosołu, to się szło. No i po Donalda przy okazji. W nowym markecie można kupić absolutnie wszystko (no może z wyjątkiem Donaldów, znikły razem z panem B.), drzwi się nie zamykają, a ludzie wychodzą obładowani siatami. Ile czasu musieli spędzić na takich zakupach? Godzinę? Dwie? Zdążą zrobić obiad czy zamówią coś na szybko? Pójdą na spacer czy zmęczeni zakupami będą odpoczywać, każde z nosem utkwionym we własnym telefonie lub komputerze?
Temat zakazu handlu w niedzielę co jakiś czas powraca niczym uparta mucha. Powoli staje się na tyle kontrowersyjny, że niebawem będzie kartą przetargową albo kolejną kiełbasą wyborczą. Pracownicy sklepów są jak najbardziej za likwidacją handlu w niedziele, właściciele sklepów straszą, że będą musieli zwalniać pracowników, bo im obroty spadną, klienci robią zakupy w niedzielę, bo – jak sami mówią – nie mają kiedy.
A moim zdaniem…
Sklepy czynne praktycznie non stop oduczyły ludzi myślenia i patrzenia w przyszłość. Coś się kończy w lodówce to myk w samochód i do sklepu. Przed świętami, choćby i jednodniowymi, ruch w sklepach jest taki, jakby następnego dnia miała wojna wybuchnąć. Ludzie normalnie wpadają w panikę. Nie umieją już żyć bez możliwości wydawania pieniędzy. Są przeciwni wszelakim ograniczeniom, każdy zakaz nazywając zamachem na ich wolność. Szkoda, że nie widzą, jak wielki zamach dokonał się na ich życiu osobistym i rodzinnym. Kiedyś sklepy nie były tak kolorowe, większość towaru pakowało się w szary papier zgodnie z dewizą: nie ważne jest opakowanie, ważna jest zawartość. Kiedyś sklepy były zamknięte w niedziele, a ludzie mieli dla siebie czas. I wiecie co? Lepiej było. Serio.
Oj było lepiej, masz rację! te niedzielne obiady, obowiązkowo u babci i tak jak piszesz rosół i drugie danie 🙂 To były czasy…..
Popieram.
Nigdy nie pracowalam w markecie, i o ile bede miala inne wyjscie, nie bede. Ale jestem za wolnymi niedzielami, gdzie handelu nie bedzie.