„Miszmasz, czyli kogel mogel 3” – Do trzech razy sztuka?
„Kogel mogel” i „Galimatias, czyli kogel mogel 2” znam praktycznie na pamięć. Mam słabość do starych polskich komedii. Dlatego konieczność obejrzenia trzeciej części wydawała mi się tak naturalna, jak oddychanie. I chyba nie tylko mnie.
Nie powiem, że sala była wypchana do ostatniego miejsca, bo to nieprawda. Najwyraźniej stali bywalcy wiedzą, że lepiej zmienić godzinę niż siedzieć w pierwszych czterech rzędach, te zostały wolne. Reszta zajęta. Po zwiastunach, zapowiedziach, pierwszych opiniach, no i przede wszystkim – po pierwszych dwóch częściach, jakby nie patrzeć kultowych – oczekiwania duże. Nawet bardzo duże.
I nie będę ukrywać, duże oczekiwania – duży błąd.
Nie będę też ukrywać, że film jest pełen zaskakujących momentów. Zwrotami akcji ich nie nazwę, bo o akcję jako taką trudno. Raczej zlepek różnych epizodów, próba powiązania starego z nowym. W rezultacie dobrze wiemy, co wydarzyło się u głównych bohaterów przez ostatnie trzydzieści lat, za to na bieżące wydarzenia jakby zabrakło miejsca. Nie, żeby się całkiem nic nie działo, film nie jest retrospekcją, ale wartkość akcji dałoby się porównać do latynoskiej telenoweli. Bardzo dużo wątków jest zaczętych i niedokończonych, bo wyraźnie zabrakło na to czasu. Albo scenarzyści uznali, że to nie ma znaczenia, bo ludziom i tak się spodoba. No fakt, sądząc po reakcjach sali, podobało się.
Pierwsze dwie części pełne są powiedzonek, które przetrwały do dziś, choćby słynne: „Marian, tu jest jakby luksusowo”. W trzeciej części nic tak wyrazistego nie wpadło mi w ucho. No ale dajmy filmowi szansę, może trzeba obejrzeć więcej niż raz, by wyłapać jakieś perełki. Chociaż moim prywatnym zdaniem po prostu ich tam nie ma. Obiecująco brzmiało: „To jest jakby twój ojciec” i przez chwilę nawet miałam nadzieję, że tylko „jakby” i że coś się na tej bazie rozwinie. Za to mamy tam przemycony suchar tak stary, że już w czasach mojego dzieciństwa był sucharem. Teoretycznie autorką scenariusza jest Ilona Łepkowska, ale śmiem twierdzić, że ponad połowę roboty odwalił jakiś debiutant, a pani Łepkowska się pod tym jedynie podpisała. A może nawet podpisała się pod całością. A jeśli nie, to tym gorzej dla niej. Widziałam ponad połowę (specjalnie sprawdziłam) filmów, do których napisała scenariusze i to były prawdziwe majstersztyki. Tym razem czegoś zabrakło.
Zabrakło też wyraźnego głównego bohatera lub bohaterów i motywu przewodniego. Tak do końca nie wiadomo, kto jest w filmie najważniejszy i o kim ten film w ogóle jest. O wszystkich. Jest oczywiście Kasia Solska–Zawada, jej matka, państwo Wolańscy, jest wyrośnięty już Piotruś. Nie zabrakło Staszka Kolasy, sąsiadów Goździków i dawnego naczelnika, obecnie wójta, granego przez Wiktora Zborowskiego. Zabrakło natomiast postaci, granych przez aktorów, którzy odeszli. I całe szczęście, bo zastępowanie ich kimś innym byłoby prawdziwą farsą. Do starych bohaterów dołączyła jeszcze garstka całkiem nowych, z których dla mnie najbardziej wyrazisty był policjant o nieustalonym imieniu i nazwisku. Nawet jeśli padło, to zapomniałam, natomiast sama gra aktorska całkiem przyjemna. Aż szkoda, że drugoplanowa. No ale umówmy się, ja mam specyficzny gust, może Wam bardziej spodobają się postaci pierwszoplanowe. Niestety film trwa tylko półtorej godziny. Jak na tak wielowątkowe dzieło za mało. W rezultacie mamy faktycznie miszmasz. Miszmasz luźnych scen i wątków, na których połączenie zabrakło czasu.
Mimo dość miałkiego scenariusza aktorzy stanęli na wysokości zadania. Na ich grę patrzy się bardzo przyjemnie. Kasia Skrzynecka w roli Marlenki rozwaliła system. Nie powiem Wam, kim jest Marlenka, to musicie sami sprawdzić. Ewa Kasprzyk to klasa sama w sobie. Nic dodać, nic ująć. Ponoć przy montażu wyleciało sporo scen z nią. Szkoda. Zdzisław Wardejn nadal udowadnia, że jest świetnym aktorem komediowym, chociaż nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ma aparat na zębach.
Chyba największą bolączką filmu są właśnie oczekiwania, że będzie to coś na miarę dwóch poprzednich części. Gdyby film nazywał się „Dziwne przypadki przypadkowej gromadki”, „Trzy dni z życia bez pożycia” albo „Wesoło jak za stodołą” (tytuły kompletnie od czapy, żeby czasem nie zdradzić fabuły 😉 ) miałby zdecydowanie lepszy odbiór. A tak muszę się zgodzić z głosami internetu: rozczarowuje.
Czy to znaczy, że nie polecam? Ależ polecam! Teraz kiedy prawie przekonałam Was, że to gniot i pójdziecie do kin tylko z obowiązku (wszak nie wypada nie pójść), będziecie się naprawdę dobrze bawić! Bo zabawnych momentów w filmie nie brakuje. Może i gniot, ale śmieszny.