Na zakupach 1 lutego 2019

„Miszmasz, czyli kogel mogel 3” – Do trzech razy sztuka?

„Kogel mogel” i „Galimatias, czyli kogel mogel 2” znam praktycznie na pamięć. Mam słabość do starych polskich komedii. Dlatego konieczność obejrzenia trzeciej części wydawała mi się tak naturalna, jak oddychanie. I chyba nie tylko mnie.

Nie powiem, że sala była wypchana do ostatniego miejsca, bo to nieprawda. Najwyraźniej stali bywalcy wiedzą, że lepiej zmienić godzinę niż siedzieć w pierwszych czterech rzędach, te zostały wolne. Reszta zajęta. Po zwiastunach, zapowiedziach, pierwszych opiniach, no i przede wszystkim – po pierwszych dwóch częściach, jakby nie patrzeć kultowych – oczekiwania duże. Nawet bardzo duże.

I nie będę ukrywać, duże oczekiwania – duży błąd.

Nie będę też ukrywać, że film jest pełen zaskakujących momentów. Zwrotami akcji ich nie nazwę, bo o akcję jako taką trudno. Raczej zlepek różnych epizodów, próba powiązania starego z nowym. W rezultacie dobrze wiemy, co wydarzyło się u głównych bohaterów przez ostatnie trzydzieści lat, za to na bieżące wydarzenia jakby zabrakło miejsca. Nie, żeby się całkiem nic nie działo, film nie jest retrospekcją, ale wartkość akcji dałoby się porównać do latynoskiej telenoweli. Bardzo dużo wątków jest zaczętych i niedokończonych, bo wyraźnie zabrakło na to czasu. Albo scenarzyści uznali, że to nie ma znaczenia, bo ludziom i tak się spodoba. No fakt, sądząc po reakcjach sali, podobało się.

Pierwsze dwie części pełne są powiedzonek, które przetrwały do dziś, choćby słynne: „Marian, tu jest jakby luksusowo”. W trzeciej części nic tak wyrazistego nie wpadło mi w ucho. No ale dajmy filmowi szansę, może trzeba obejrzeć więcej niż raz, by wyłapać jakieś perełki. Chociaż moim prywatnym zdaniem po prostu ich tam nie ma. Obiecująco brzmiało: „To jest jakby twój ojciec” i przez chwilę nawet miałam nadzieję, że tylko „jakby” i że coś się na tej bazie rozwinie. Za to mamy tam przemycony suchar tak stary, że już w czasach mojego dzieciństwa był sucharem. Teoretycznie autorką scenariusza jest Ilona Łepkowska, ale śmiem twierdzić, że ponad połowę roboty odwalił jakiś debiutant, a pani Łepkowska się pod tym jedynie podpisała. A może nawet podpisała się pod całością. A jeśli nie, to tym gorzej dla niej. Widziałam ponad połowę (specjalnie sprawdziłam) filmów, do których napisała scenariusze i to były prawdziwe majstersztyki. Tym razem czegoś zabrakło.

Zabrakło też wyraźnego głównego bohatera lub bohaterów i motywu przewodniego. Tak do końca nie wiadomo, kto jest w filmie najważniejszy i o kim ten film w ogóle jest. O wszystkich. Jest oczywiście Kasia Solska–Zawada, jej matka, państwo Wolańscy, jest wyrośnięty już Piotruś. Nie zabrakło Staszka Kolasy, sąsiadów Goździków i dawnego naczelnika, obecnie wójta, granego przez Wiktora Zborowskiego. Zabrakło natomiast postaci, granych przez aktorów, którzy odeszli. I całe szczęście, bo zastępowanie ich kimś innym byłoby prawdziwą farsą. Do starych bohaterów dołączyła jeszcze garstka całkiem nowych, z których dla mnie najbardziej wyrazisty był policjant o nieustalonym imieniu i nazwisku. Nawet jeśli padło, to zapomniałam, natomiast sama gra aktorska całkiem przyjemna. Aż szkoda, że drugoplanowa. No ale umówmy się, ja mam specyficzny gust, może Wam bardziej spodobają się postaci pierwszoplanowe. Niestety film trwa tylko półtorej godziny. Jak na tak wielowątkowe dzieło za mało. W rezultacie mamy faktycznie miszmasz. Miszmasz luźnych scen i wątków, na których połączenie zabrakło czasu.

Mimo dość miałkiego scenariusza aktorzy stanęli na wysokości zadania. Na ich grę patrzy się bardzo przyjemnie. Kasia Skrzynecka w roli Marlenki rozwaliła system. Nie powiem Wam, kim jest Marlenka, to musicie sami sprawdzić. Ewa Kasprzyk to klasa sama w sobie. Nic dodać, nic ująć. Ponoć przy montażu wyleciało sporo scen z nią. Szkoda. Zdzisław Wardejn nadal udowadnia, że jest świetnym aktorem komediowym, chociaż nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ma aparat na zębach.

Chyba największą bolączką filmu są właśnie oczekiwania, że będzie to coś na miarę dwóch poprzednich części. Gdyby film nazywał się „Dziwne przypadki przypadkowej gromadki”, „Trzy dni z życia bez pożycia” albo „Wesoło jak za stodołą” (tytuły kompletnie od czapy, żeby czasem nie zdradzić fabuły 😉 ) miałby zdecydowanie lepszy odbiór. A tak muszę się zgodzić z głosami internetu: rozczarowuje.

Czy to znaczy, że nie polecam? Ależ polecam! Teraz kiedy prawie przekonałam Was, że to gniot i pójdziecie do kin tylko z obowiązku (wszak nie wypada nie pójść), będziecie się naprawdę dobrze bawić! Bo zabawnych momentów w filmie nie brakuje. Może i gniot, ale śmieszny.  

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Uroda 30 stycznia 2019

O tym jak drożdże uratowały moje włosy…

Podobno już w czasach starożytnych Hipokrates zalecał spożywanie napoju drożdżowego, wierząc  w jego wzmacniającą i uzdrawiającą moc. I miał rację, ponieważ drożdże skrywają w sobie wiele dobrego, zarówno dla naszego zdrowia, jak i urody oraz zachowania na dłużej młodości. 

I właśnie na aspekcie urodowym chciałabym się dzisiaj skupić, bo to właśnie z tego względu, a konkretnie z powodu nadmiernego wypadania włosów, zainteresowałam się drożdżami.

Co prawda próby podjęcia drożdżowej kuracji podejmowałam już dobrych parę razy, ale zazwyczaj po kilku dniach przerywałam – z różnych przyczyn. Tym razem postanowiłam jednak wytrwać dłużej, przynajmniej miesiąc, bo podobno tyle wystarczy, by dostrzec pierwsze rezultaty. A ponieważ moje włosy wypadały wówczas garściami i w którymś momencie przeraziła mnie wizja wyłysienia, miałam sporą motywację. Zakasałam więc rękawy, podniosłam rękawice i podjęłam wyzwanie.

Pierwsze dni, a nawet tygodnie były straszne, bo smak drożdży jest dla mnie po prostu okropny! W pewnym momencie sam ich zapach przyprawiał mnie o odruch wymiotny. Piłam więc ten wstrętny napój duszkiem, z zamkniętymi oczami i zatkanym nosem.

Ku mojemu zdziwieniu, ale też wielkiej radości, po jakimś czasie przyzwyczaiłam się do tego specyficznego smaku i dziś nie robi na mnie większego wrażenia. Nie powiem, że mi to teraz smakuje, ale piję bez większych problemów i marudzenia. Tym bardziej, że dostrzegłam w końcu efekty!

Przyznaję, że nie tak prędko, nie było to po miesiącu stosowania kuracji. Trwało to nieco dłużej, myślę, że mniej więcej około trzech miesięcy, ale rezultaty są. I to jest najważniejsze. Moje włosy się wzmocniły, przestałam je „rozsiewać” wszędzie tam, gdzie się pojawiłam, nie zatykam już odpływu w prysznicu i moja szczotka nie zamienia się w wielkiego włochatego potwora.

W związku z tym, z drożdżami zaprzyjaźniłam się na dobre – stale goszczą w mojej lodówce. A kuracje przeprowadzam cyklicznie – miesiąc na miesiąc. Czyli przez jeden miesiąc, każdego dnia wypijam porcję świeżych drożdży (około ¼ kostki), zalanych wrzątkiem (to bardzo ważne!) i kolejny miesiąc „odpoczywam”.

Warto przy tym dodać, że drożdżowy napój działa nie tylko na (wypadające) włosy, ale również na paznokcie i skórę.

Zastanawiacie się czemu drożdże zawdzięczają swoją siłę i jak konkretnie działają?

Otóż, ich sekret tkwi w zawartości sporej dawki witamin z grupy B (w tym kwasu foliowego), białek, aminokwasów, cynku, magnezu, potasu, siarki, żelaza, miedzi i chromu.

Zawierają również witaminę H, powszechniej znaną jako biotynę, bardzo pożądaną w pielęgnacji włosów. Nadaje im bowiem sprężystość, hamuje procesy starzenia, czyli siwienia i nadmierne wypadanie. Z kolei zawartość kwasu pantotenowego wpływa na regenerację, poprawia pigmentację oraz ogólną kondycję włosów.

Drożdże wykazują również właściwości oczyszczające, detoksykujące i antybakteryjne, a także hamują pracę gruczołów łojowych, ograniczając tym samym powstawanie zaskórników, trądziku i wszelkich innych niedoskonałości skóry.

Ze względu na swe właściwości wykorzystywane są w produkcji kosmetyków do cery trądzikowej, łojotokowej, szarej i z oznakami starzenia. Poza tym polecane są również  do pielęgnacji słabych, łamliwych i rozdwajających się paznokci.

Jednym z prostszych sposobów zastosowania drożdży w celach kosmetycznych jest stworzenie na ich bazie maseczek, które bez problemu można przygotować własnoręcznie w domu. Wystarczy drożdże połączyć  np. z ciepłym mlekiem i/lub miodem. Można do tego dodać dowolny olejek bądź oliwę z oliwek.

Zamiast świeżych, można też użyć suchych, sproszkowanych drożdży, wymieszać je np. z maślanką – jedna łyżka drożdży + jedna łyżka maślanki. Papkę taką śmiało można również nakładać na skórę głowy oraz włosy, wzbogacając ją np. o olej rycynowy, naftę kosmetyczną  oraz żółtko jaja.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Emocje 24 stycznia 2019

Emerytura dla mam czwórki i więcej dzieci. O tym, jak jeszcze można dyskryminować i dzielić matki

Dwa dni temu rząd przyklepał wprowadzenie w życie programu Mama plus. W skrócie — jest to emerytura dla mam, które urodziły przynajmniej czwórkę dzieci. Zgodnie z założeniem programu, mają one uzyskać prawo do minimalnej emerytury, nawet jeżeli nigdy nie pracowały. Takie czary.

A więc tak. Niezależnie od moich poglądów politycznych, ta sytuacja jest dla mnie niezrozumiała. To jakaś totalna pomyłka, która buduje mur między matkami. Dzieli na matki lepsze, bo bardziej płodne, z programem 500 + czasem na wszystkie dzieci, oraz na matki gorsze(?), niewystarczająco płodne, lub zbyt ambitne i pracowite, które czasem mają tylko jedno dziecko i brak prawa do zasiłku. Tu już to mocno zgrzyta. Ale nic to. Rząd teraz postanowił pogłębiać nierówności wśród mam, wprowadzając wyżej wspomniany program emerytalny (zapewne roztaczając już zapach kiełbasy wyborczej. Wiadomo — lud potrzebuje i igrzysk i chleba).  

Nie ujmując matkom wychowującym czworo (i więcej) dzieci (sama mam trzech synów), uważam, że takie rozdawnictwo i dyskryminacja to gruba przesada. Przypomnę, że wychowywanie dzieci (zarówno jednego, jak i pięciorga) nie wyklucza podjęcia pracy zawodowej. Znam wiele przypadków, gdzie mamy w rodzinach wielodzietnych doskonale to życie ogarniają, pokazując swoim dzieciom, że naprawdę można to zrobić, nie żyjąc z miesiąca na miesiąc na zasiłkach. Nigdy nie zapomnę, jak moja mama, która pracuje ciężko, fizycznie, powtarzała mi — córka, ty się ucz i pracuj, bo tylko niezależność i życiowa zaradność pozwoli ci nie zginać przed nikim karku. Tymczasem rozdawnictwo proponowane przez rząd pokazuje coś zupełnie innego — nie musisz matko więcej, niż jednego dziecka, się wysilać, bo my ci damy. A ty, matko czwórki i więcej, to nie musisz wcale pracować, bo emeryturę zasponsorują tobie pracujące matki jednego, dwojga czy trojga pociech. I dobrze wiem, że jest wiele, bardzo wiele takich kobiet, które właśnie lajtowo układają niemęczący plan na resztę życia. Bezwysiłkowo i wygodnie.

To jest mocno sarkastyczne ujęcie problemu, ale ja tak to widzę. Lepiej zróbcie coś dla kobiet i dajcie nam już teraz żłobki, przedszkola, kursy zawodowe, dofinansowania do studiów podyplomowych, żebyśmy miały szerokie MOŻLIWOŚCI rozwoju, pracy, bez ciśnienia o to, co zrobić z maluchem, kiedy przebywamy poza domem. Bez żebrania o ochłapy na starość. Jesteśmy młode, mądre i ambitne, kiedy z tego korzystać, jak nie teraz?

Tymczasem komunikat brzmi tak — zostań mamo w domu, nie kształć się i nie pracuj. Nie wychodź z domu i nie interesuj się światem, bądź wdzięczna za to, co od nas masz i popieraj w kolejnych wyborach. Na moje oko, taka polityka to nic innego, jak uczenie życiowej niezaradności. Bo i po co robić cokolwiek (poza dziećmi) skoro kasa leci z nieba. A w czym jest lepsza mama gromadki dzieciaków od tej, która ma tylko jedno?

I co jeszcze mnie ciekawi? Co to będzie, jak dzieci matek wielodzietnych podrosną, 500 + zniknie wraz z ich pełnoletnością, a do emerytury jeszcze daleko (są kobiety, które zaczynają rodzić przez dwudziestym rokiem życia)? Gdzie po dwudziestu (jak nie lepiej!) latach bycia w domu pójdą do pracy, za co będą żyć, wcześniej nauczone, że za pięćset to i na chleb i na paznokietki było? Dziwi mnie taka polityka, bardzo uzależniająca i krótkowzroczna. Obawiam się konsekwencji w przyszłości, które zapewne poniosą nasze dzieci, zmuszone “odpracować” hojność miłościwie nam panujących.

Subscribe
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Ania W
Ania W
6 lat temu

Witam, rozumiem, że temat emerytur dla matek 4+ dzieci może bulwersować. Jednak pokutuje tu brak znajomości zasad funkcjonowanie ZUSu. Po pierwsze nikt z nas nie pracuje na swoje emerytury. Składki które są odciągane, jak sama nazwa ZUS mówi są SPOŁECZNE. Od początku funkcjonowania Zus wypłacał emerytury, renty i zasiłki. Skąd, skoro pierwsi beneficjenci nie odprowadzali składek? Bo na zasiłki itd składają się ludzie pracujący w tamtym momencie. System działa ale tylko w momencie w którym mamy dodatni przyrost naturalny. Zus nie odkłada naszych składek, on je na bieżąco wydaje. W systemie są zapisane „jakieś” kwoty które niby to odkładamy na… Czytaj więcej »

Asia
Asia
6 lat temu
Reply to  Ania W

Wreszcie natknęłam się na sensowną i mądrą wypowiedź w tym temacie. Podpisuję się pod Twoimi słowami Aniu!
Jak byłoby fajnie, gdyby większość społeczeństwa miała taką świadomość…

top-facebook top-instagram top-search top-menu go-to-top-arrow search-close