Jak wiadomo, donoszona ciąża trwa dziewięć miesięcy, a po tym czasie kobieta wydaje na świat nowego człowieka. Gorzej, jak maluch uparcie pcha się na świat o wiele za wcześnie, lub przeciwnie – gdy wcale mu się nie spieszy. Moja druga ciąża była intensywnie podtrzymywana przez lekarzy, którzy po ukończonym 35 tygodniu ciąży dali zielone światło dla bezpiecznego porodu.
Tyle, że moje ciało nie umiało zdecydować, czy już chce wydać na świat małego, czy może jeszcze z tym poczeka. I tak po odstawieniu leków na podtrzymanie, zaczęły się skurcze, coraz bardziej intensywne, które każdego dnia, a jeszcze dobitniej – każdej nocy – oszukiwały mnie, że to już. Nawet wyspać się nie umiałam, bo gdy pojawiały się mocniejsze skurcze, byłam gotowa budzić męża i jechać na izbę przyjęć. I tak każdego dnia, a mojemu dziecku – na przekór – już się nie spieszyło na świat.
W zniecierpliwieniu i z wątpliwościami doczekałam terminu porodu, który nie przyniósł mi oczekiwanego rozwiązania. Tego samego dnia byłam na wizycie u ginekologa. Doktor wykonał badanie i kontrolne USG, po czym orzekł, że jeśli nic się nie zadzieje, po weekendzie mam się zgłosić na indukcję do szpitala. Jedyną dobrą wiadomością było rozwarcie, z którym tak dzielnie walczyłam przez pół ciąży, i które ostatecznie stanęło na 3,5 cm. Zresztą to mnie akurat podbudowało, bo miałam nadzieję, że drugi poród będzie z tego względu znacznie krótszy od pierwszego, osiemnasto godzinnego “maratonu” na porodówce.
Wróciłam ze skierowaniem do domu, zdałam relację dziewczynom z bloga, i nie mogłam się opędzić od myśli, że nadszedł już czas, a skurcze jak na złość ustały. To chyba była przysłowiowa cisza przed burzą. W piątkowy późny wieczór, tchnęło mnie na zrobienie paznokci i ogólne “ogarnięcie” mojej osoby, i cały wieczór poświęciłam przyjemnościom. Nie miałam ochoty patrzeć już w telewizor, dobry humor gdzieś się ulotnił, więc rada nie rada, położyłam się spać. Obudziłam się o czwartej nad ranem, z delikatnymi skurczami, które jednak nie wskazywały, że miały być tymi porodowymi. Mimo to wstałam z łóżka i pokręciłam się trochę po domu. Gdy skurcze nasiliły się nieznacznie, ale były już regularne obudziłam męża, a sama poszłam pod prysznic. Spokojnie, bez pośpiechu poświęciłam ten czas na myślenie o tym, jak ma wyglądać mój poród- że będę oddychać, że wykonam polecenia położnej, że spędzę na porodówce maksymalnie kilka godzin i w asyście męża, urodzę drugiego syna.
Całkiem sensowne i ambitne założenia, nie wzięłam jedynie poprawki na fakt, że akcja tak przyspieszy i w ciągu 15 minut nie będę mogła z powodu bólu zejść po schodach do auta, a z auta wejść do szpitala. Chwała Bogu, że szpital za płotem, bo już było wesoło i cholernie bolało. A jak wreszcie wytoczyłam się z auta, głośnym chlustem odeszły mi wody oraz – mam nadzieję, że nikt delikatny tego nie czyta – zawartość żołądka. Armagedon! Stać mogłam, iść już nie. Pamiętam, że powiedziałam do męża, żeby mnie zostawił, bo ja się kładę na ziemi i nigdzie nie idę, a on mnie zmobilizował żeby wejść do windy i wjechać na 4 piętro na porodówkę. Ledwie dotłukłam się do drzwi, Marcin – ślubny mój – zadzwonił dzwonkiem na odział, wyjrzała miła pani położna, po czym wyraźnie zrzedła jej mina na mój widok. Udało mi się jeszcze wejść na łóżko. Gdy poprosiłam o znieczulenie, położna krzyknęła “pełne rozwarcie”, a mi opadła szczęka. Nie było już czasu na nic, półtorej godziny po pierwszym skurczu, o 5.30 nad ranem, urodziłam zdrowego, pięknego chłopca. Wojtek wypadł jak z procy, 4120 g i 60 cm długi.
Nigdy nie pomyślałabym, że można tak urodzić. Ba! Takie sceny to widywałam jedynie na amerykańskich filmach, a sama mało pod bramą nie urodziłam, choć nie polecam tego każdej rodzącej 😉 Tak czy inaczej, w ten sposób mogę rodzić, ekspresem i ze znośnymi skurczami, to zdecydowanie lepsza perspktywa, niż wiele godzin spędzonych na oddziale. Tak więc kończę tym optymistycznym akcentem, oraz życzę przyszłym Mamom porodu, który da satysfakcję i ciepłe wspomnienia na przyszłość.
Źródło zdjęcia: Flickr