Podróże 16 stycznia 2018

Rodzina na rowerze – jak podróżować z niemowlakiem?

Jazda na rowerze to jedna z moich ulubionych form aktywności i spędzania wolnego czasu. A ponieważ mój pierworodny szybko nauczył się jeździć na dwóch kółkach (w wieku 4 lat) i niemal od razu dał się zarazić sympatią do jednośladów, swoją radość mogę dzielić i na przejażdżki jeździć z rodziną.

Skoro więc miałam dwóch dzielnych kompanów (męża i syna) do wspólnych wycieczek, gdy zaszłam w drugą ciążę nie chciałam zrezygnować z roweru. Dlatego tak długo, jak mogłam, pozwalałam sobie na przejażdżki, pozostając dzięki temu w formie i humorze, mimo rosnącego brzuszka i przybywających kilogramów.

Jednak im bliżej było do rozwiązania, tym częściej głowę zaprzątała mi myśl, że jak już moja córka pojawi się na świecie, najprawdopodobniej będę zmuszona odstawić rower w kąt. Bo kto jak kto, ale matka karmiąca piersią, w pierwszym półroczu życia swojego dziecka nie ma wiele czasu dla samej siebie. W zasadzie wolność ogranicza się jedynie do przerw między karmieniami, a z doświadczenia wiem, że zazwyczaj nie są one dłuższe niż 2 godziny. Wycieczki rowerowe bez niemowlaka „pod pachą”  były więc z marszu wykluczone.

Z kolei wizja by (z zazdrością i łzami w oczach) patrzeć, jak mąż wraz z synem oddają się przejażdżkom, podczas gdy ja siedzę w domu, z dzieckiem przyczepionym raz do jednej, raz do drugiej piersi, była dla mnie niezwykle dołująca!

Dlatego coraz częściej rozmyślałam o zakupie przyczepki rowerowej, która wydawała się dla mnie idealnym rozwiązaniem. Co prawda ceny takich rowerowych gadżetów nie są małe – przeciętny koszt oscyluje w granicach dwóch tysięcy złotych (i wzwyż) – ale…

Po pierwsze, w tej cenie kupujemy porządną przyczepkę (nie chiński badziew) posiadającą  certyfikaty i testy bezpieczeństwa spełniające obowiązujące wymagania i normy.

Po drugie, z przyczepki możemy korzystać o wiele dłużej niż z tradycyjnego fotelika rowerowego – właściwie dobrych kilka lat, czyli do czasu aż dziecko nauczy się samodzielnie jeździć na własnym rowerku i będzie na tyle sprawne/wytrzymałe, by pokonywać zadowalającą nas ilość kilometrów. Tak więc koszt można sobie podzielić na długi okres użytkowania oraz ilość dzieci, które potencjalnie będą podróżować w przyczepie. Wówczas cena wcale nie jest taka straszna, na jaką wygląda.

Te dwa argumenty okazały się znaczące zarówno dla mnie, jak i dla mojego męża, którego udało mi się namówić na dodanie tego gadżetu do wyprawkowej listy 😉

A ponieważ na rynku dostępne są również specjalne leżaki (hamaki) dla niemowlaków, które pozwalają podróżować z nieumiejącymi jeszcze siedzieć maluszkami, na rodzinne wycieczki mogliśmy sobie pozwolić bardzo szybko – w przypadku zwykłego fotelika przyszłoby mi czekać zdecydowanie dłużej, co również stanowiło dla mnie ważny argument przy podejmowaniu decyzji.

Poza tym, przyczepki rowerowe znanych i szanujących się firm są wykonane naprawdę solidnie, z porządnych materiałów – nieprzemakalnych i nieprzepuszczających promieniowania UV, dzięki czemu podróżowanie możliwe jest niemal w każdych warunkach atmosferycznych. Niezależnie od tego, czy świeci słońce, wieje wiatr, pada deszcz czy śnieg, wystarczą tylko chęci rodzica, który musi pociągnąć własnymi siłami dodatkowy balast 😉

Co ważne dla dobrej widoczności na drodze i bezpieczeństwa, pokrycia renomowanych przyczepek z każdej strony posiadają elementy odblaskowe (my dodatkowo doczepiamy tradycyjne lampki rowerowe) oraz długą chorągiewkę. Natomiast dzieci zapinane są w pięciopunktowe pasy bezpieczeństwa.

Wielkość przyczepki zależna jest oczywiście od wybranego modelu – może być jedno lub dwuosobowa. My, mając już dwoje dzieci i wiedząc, że w bliżej nieokreślonej przyszłości będziemy mieć jeszcze jedno, wybraliśmy drugą opcję. Jasiek co prawda mało z niej korzystał, bo jako 5-latek doskonale radził sobie na swoim rowerze, więc Pola w dużej mierze podróżowała sama. Ale niebawem pojawi się na świecie nasza trzecia pociecha, więc w najbliższym sezonie rowerowym przyczepka będzie w pełni wykorzystana. I po same brzegi, bo im więcej dzieci, tym więcej bagaży, jakie trzeba zabrać na wycieczkę 😉

A propos – kolejną zaletą podróżowania z przyczepką rowerową jest jej pakowność, ponieważ poza miejscami siedzącymi dla maluchów, ma też odpowiednią przestrzeń na to, by wrzucić do niej wszystko, co niezbędne podczas wypadu z dziećmi.

Dla przykładu nasza przyczepka zawsze woziła:
– dwa koce (by móc zrobić sobie przerwę na łonie natury),
– ręczniki – w okresie letnim, podczas wypadów nad Wisłę,
– dodatkową odzież na zmianę pogody (bluzy, kurtki, czapki, rękawiczki, etc.),
– niezbędnik niemowlaka, tj. pieluchy na zmianę, chusteczki nawilżane, zapasowe ubranka, itp.,
– suchy prowiant (kanapki, owoce, łakocie, …),
– zapas(y) wody,
– książeczki i zabawki dla Poli, żeby jej się nie nudziło w trakcie jazdy, no i dla nas na czas pikniku, np. piłkę 😉
– apteczkę pierwszej pomocy,
– krem z filtrem UV,
– kamizelki odblaskowe,
– lampki dla dodatkowego oświetlenia przyczepki po zmroku,
– latarki,
– różnego rodzaju mapy,
– akcesoria do ewentualnej naprawy rowerów.

Jak widać, lista jest długa, bagaż spory, ale nigdy nie mieliśmy problemu, by się z tym wszystkim zabrać – bez przyczepki byłoby nam zdecydowanie trudniej.

Fajną opcją w przyczepkach rowerowych jest możliwość korzystania z nich również jako ze zwykłych wózków (w naszym modelu wystarczy doczepić z przodu kółko). Biegacze mogą uprawiać z nimi jogging, a miłośnicy śnieżnych wypraw mogą zamontować narty i śmigać po śniegu, ale to już wyższa półka 😉

Reasumując, gdy odkryje się wszystkie atuty posiadania przyczepki rowerowej, z pozoru wysoka cena, staje się znacznie niższa. A to z kolei oznacza, że warto w nią zainwestować. Osobiście nigdy nie żałowałam tego zakupu i polecam go każdemu rodzicowi, który lubi aktywnie i rodzinnie spędzać czas. A także każdemu kto, tak jak ja, uwielbia jeździć na rowerze i nie chce rezygnować z podróży jednośladem, tylko dlatego, że ma małe dziecko/i.

 

Subscribe
Powiadom o
guest

9 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Ania Sroka
6 lat temu

Ja jeżdżę od wiosny do jesieni – dwoje dzieci (bliźniaki, 4 lata) w przyczepce + sześciolatek w foteliku. Zanim kupiłam przyczepkę było dosyć hardkorowo – jedno dziecko w foteliku na bagażniku, drugie w wiklinowym siodełku na kierownicy, trzecie w chuscie na plecach. Spojrzenia przechodniów bezcenne

Joanna Fizia
6 lat temu
Reply to  Ania Sroka

Mama „hiroł”! ?
Szacun! 🙂

Ania Sroka
6 lat temu
Reply to  Ania Sroka
W roli mamy - wrolimamy.pl
Reply to  Ania Sroka

Musisz mieć silne nogi! ?

Ania Sroka
6 lat temu
Reply to  Ania Sroka

Oj, przyznaję że dosyć ciężko się jeździ, ale im częściej jeżdżę, tym jest łatwiej.

W roli mamy - wrolimamy.pl
Reply to  Ania Sroka

Ja niebawem też będę dwoje wozić w przyczepce ??

Natalia Zalewska
6 lat temu

Ja też kocham rowery! Mamy dwie córki które do 2017 jeździły w przyczepce. Od 2017r mlodsza (3l) w foteliku a starsza (6l) na swoim śmiga 😉 na dalsze trasy mamy hak holowniczy 🙂 już czeeekam na wiosnę!

Marcin Pajewski
6 lat temu

Bardzo ciekawy artykuł, super sprawa taka przyczepka rowerowa, a gdyby ktoś szukał bagażnika i haka do samochodu, żeby przewozić rowery to polecam swoje dziecko https://www.dobrehaki.pl/ i gwarantuję fajne rabaty dla mam 🙂

Asia
Asia
6 lat temu

Oooo to mi się przyda, bo póki co nie mamy jak przewozić rowerów, a marzą mi się dalsze wypady 🙂

W szkole 12 stycznia 2018

Długofalowe skutki dźwigania ciężkiego tornistra

Temat zbyt ciężkich tornistrów, jakie muszą dźwigać uczniowie, wraca jak bumerang chyba od czasów, gdy ja sama dźwigałam swój tornister. A może istniał już dawniej. Tylko jakby niewiele się zmieniło, tornistry są ciężkie, lekarze alarmują, a do szkoły chodzić trzeba.

Dźwiganie ciężarów jest ponoć dyscypliną sportową, ale nie oznacza to, że przeładowany plecak wpływa pozytywnie na postawę małego (i większego) ucznia. Ci więksi radzą sobie o tyle lepiej, że są więksi, ale nadal waga plecaka przekracza 15% masy ciała. Jest to górna granica ciężaru, jaki powinien dźwigać uczeń. Zaleca się, by waga tornistra nie przekraczała 10% wagi ucznia. Czyli tornister pierwszoklasistów powinien ważyć około dwóch kilogramów. Niestety w wielu przypadkach jest to marzenie ściętej głowy. Uczniowie noszą do szkoły taką ilość książek, zeszytów, pomocy naukowych, jedzenia i picia, że tę wagę bez trudu przekraczają. W większości szkół są szafki, w których można zostawiać podręczniki. Tylko jak bez książki odrobić pracę domową?

Tymczasem ciężki tornister to nie tylko problem pleców i kręgosłupa. Dziecko, chcąc zrównoważyć ciężar, automatycznie pochyla się do przodu. Na skutek tego:

– odczuwa bolesność szyi i górnej części pleców – to efekt naciągania mięśni i ścięgien, które „próbują przywrócić” prawidłową postawę ciała,

– odczuwa ból w pasie biodrowym,

– odczuwa ból w dolnej części pleców – jest on spowodowany zbyt mocno i długo napiętymi mięśniami.

Z powodu zbyt ciężkiego tornistra cierpią także nogi. Uginające się pod ciężarem plecaka kolana to nie mit, to początek poważnych problemów ze stawami kolanowymi. Stopy, które ostatecznie dźwigają cały ciężar ciała i dodatkowo tornistra, mogą ulec zdeformowaniu.

Przy tym wszystkim nie można zapominać o kręgosłupie, który ulega powolnym, lecz nieodwracalnym deformacjom. Warto też dodać, że nieprawidłowa postawa ciała (pochylenie do przodu) sprzyja problemom z oddychaniem i zmniejszeniu pojemności płuc. A nieprawidłowe działanie układu oddechowego, to brak odpowiedniego dotlenienia mięśni, tkanek oraz mózgu. I dlatego właśnie uczniowie na lekcjach dosłownie śpią!

Mali uczniowie rzadko skarżą się na skutki noszenia ciężkich tornistrów. To wszystko jak czkawką odbije się w późniejszym okresie życia. Dziecko co najwyżej może powiedzieć, że mu ciężko. I te właśnie słowa powinny być impulsem do rodzicielskiej interwencji. To, co na pewno możemy zrobić, to sprawdzić zawartość tornistrów naszych pociech. Oprócz rzeczy ważnych i potrzebnych znajdziemy też to, czego w tornistrze być nie powinno. Szczególnie zapominalscy uczniowie mają niedobry zwyczaj nosić komplet podręczników i zeszytów niezależnie od planu lekcji. Dodatkowo można „wykopać” z dna tornistra zapomniany komplet kredek, a nawet farb plakatowych, które były potrzebne miesiąc temu, zabawki, którymi trzeba było się pochwalić kolegom, a które same nie wyszły z plecaka, butelkę wody (nic to, że druga spoczywa grzecznie w kieszeni obok) oraz często drugie śniadanie z przedwczoraj. Niestety, nawet jeśli wynegocjujemy z dzieckiem wyjęcie wszystkiego, czego naszym zdaniem w plecaku być nie powinno, nadal istnieje ryzyko, że będzie on zbyt ciężki. Pozostaje negocjować z nauczycielem (na szczęście w młodszych klasach jest tylko jeden), by prace domowe nie wymagały zabierania do domu wszystkich podręczników. I jeszcze, by zostawianie podręczników w klasie, było obowiązkiem małych uczniów. Silne przywiązanie do własności sprawia, że dzieci zabierają nawet te podręczniki, które w domu nie są im potrzebne.

Co jeszcze mogą zrobić rodzice? Ano to, za co są tak masowo potępiani – dźwigać za dzieci. Chociaż nie jest to najbardziej pedagogiczne, to nie oszukujmy się – w tym wypadku jest mniejszym złem. Jak szkrab podrośnie, to będzie dźwigał sam, tymczasem lepiej pomyśleć o jego kręgosłupie, plecach, kolanach, stopach i układzie oddechowym niż upierać się, że dzieci powinny być samodzielne. Powinny. Owszem. Tylko nie takim kosztem.

Ja się bez bicia przyznaję – dwa razy w tygodniu, jak odbieram Duśkę ze szkoły, to połowę jej książek biorę do swojego plecaka. Aha, żeby nie było, że biedne dziecko do samochodu nie dojdzie – my idziemy piechotą dwa kilometry. Nawet dorosły by poczuł te pięć kilo na plecach, a co dopiero dziecko.

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Emocje 11 stycznia 2018

Nie marzysz? Nie żyjesz! Nie bój się ryzyka

Od zawsze miałam głowę pełną marzeń, które raczej nie doczekiwały się spełnienia, bo często ulegały zmianie. Wiadomo, młodego człowieka fantazja ponosi, ale o wytrwałość w dążeniu do celu o wiele trudniej. Jednak teraz, gdy mam ponad trzydzieści lat, inaczej patrzę na moje marzenia i pragnienie ich realizacji. I przyznam szczerze, że są one dość karkołomne i wyjątkowo niepewne w kwestii dopięcia na ostatni guzik. Ale pal licho, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.

Ostatnie siedem lat mojego życia ze smutkiem mogę określić mianem “siedmiu lat chudych”. Sytuacja jednak się odwróciła i los się uśmiechnął do mnie całkiem szeroko, przynosząc mi stabilizację zawodową, a co za tym idzie finansową. Co prawda, na kasie jeszcze nie śpię, ale na chleb i rachunki mam, cholerny frankowy kredyt sobie spłacam małymi krokami z myślą, że jeszcze jakieś dwadzieścia jeden lat i stanę się wolnym człowiekiem.

Kredycik w szwajcarskiej walucie zaciągnęłam na mieszkanie w bloku. Trzy pokoje, ładna okolica, całkiem sensowni sąsiedzi, sklep, plac zabaw. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie stała tęsknota za własnym domem, będącym cały czas daleko poza naszym zasięgiem.

Życie zaskakuje, więc gdy nadarzyła się super okazja, za uciułane pieniądze kupiliśmy kawałek ziemi pod lasem. Wspomnieliśmy kilku osobom, że chcielibyśmy za kilka lat o własnych siłach i z bieżących oszczędności – owszem, jeszcze ich nie mamy – wybudować mały domek i wynieść się bliżej natury i z dala od sąsiadów.

I co? Zamiast -” spoko, dacie radę, a ten nieszczęsny kredyt przeniesiecie na dom i sprzedacie chałupę w bloku”, wylano na nas kubły – bo nie jeden!- zimnej, ba, wręcz lodowatej wody.

  • sami chcecie budować…?!
  • a do starości zdążycie…?
  • a co z kredytem…?
  • skąd weźmiecie kasę…?
  • a źle wam się tu mieszka…?
  • kto wam pomoże…?
  • NIE DACIE RADY!!!

No to co? Mam usiąść na dupie i nie ryzykować, bo życie było uprzejme obdarzyć mnie mało zamożnymi rodzicami? Bo muszę liczyć tylko na siebie, i jeszcze mam ten pieprzony kredyt na mieszkanie w bloku? Bo zajmie mi to 10 lat, jak nie lepiej?

Nie, dziękuję, nie zamierzam słuchać cudzego jęczenia, może nawet podyktowanego zawiścią. Jeśli sami boicie się zmian i ryzyka, nie róbcie nic, nie musicie. Nie musicie planować, nie musicie marzyć, nawet żyć nie musicie ze strachu przed nowym, jeśli nie chcecie.

A ja chcę marzyć, chcę sięgać sięgać wysoko, nawet jeśli ryzykuję przez to bolesny upadek z naprawdę dużej wysokości. Trudno się mówi. Jak coś się stanie, sprzedam działkę, pewnie jeszcze z zyskiem. Ale jeśli mi się uda, nawet za te dziesięć, piętnaście lat, i będę mogła zostawić coś wartościowego dzieciom, to ja spróbuję. Nie, nie boję się przyszłości. Bardziej bałabym się tego, że przez niezdecydowanie i brak wiary w siebie, zawsze będę tkwiła w jednym miejscu.

Nie marzysz? Nie żyjesz! Dla mnie to proste.

 

Subscribe
Powiadom o
guest

1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Barbara Heppa-Chudy
6 lat temu

Tak mi się jakoś skojarzyło… 😉

top-facebook top-instagram top-search top-menu go-to-top-arrow search-close