Pięć tysięcy złotych to dużo czy mało, czyli komu się w głowie poprzewracało
Ponoć polskie panie domu są gospodarne, oszczędne, umieją z niczego zrobić pyszny obiad, wiedzą, gdzie kupować taniej i jak zrobić, żeby biednie wyglądało bogato. Tak, to ostatnie faktycznie mamy opanowane do perfekcji. Lata praktyki wielu pokoleń zrobiły swoje. Tylko ja się pytam, w imię czego? Jeśli jeszcze ta kobieta pracuje zawodowo, to się zwyczajnie zarżnie.
W Polsce mało to znaczy najniższa krajowa. Wszystko powyżej to już dużo. Taka mentalność panuje w wielu polskich domach. A ja się zastanawiam, kto tym ludziom wyprał mózgi. Jak czytam, że z pięciu tysięcy to można nie tylko rodzinę utrzymać, ale jeszcze zaoszczędzić, to zastanawiam się, gdzie ci ludzie mieszkają. Ponoć na Kresach Wschodnich rachunki za gaz i prąd to mniej niż 50 złotych. No to może tam i czynsze i jedzenie są tańsze? Ale umówmy się – wszyscy się na Kresy nie przeniesiemy.
Dużo czy mało zależy od tego, czego od życia oczekujemy. Czy dajemy sobie prawo do wygód, o luksusie nie wspominając, czy uważamy, że na to nie zasługujemy. No dobrze, nie mówię, że wszyscy mamy w pałacach mieszkać, bo to i ogrzać ciężko i sprzątania dużo. Ale czteroosobowa rodzina w dwóch, na kredyt kupionych, pokojach to jednak nie jest wygoda.
Ponoć na jedzenie wydajemy 40% dochodów. Biorąc pod uwagę, jak bardzo ostatnio podrożała żywność, nie boję się powiedzieć, że nawet połowę. No więc na życie czteroosobowej rodziny zostaje drugie dwa i pół tysiąca. Rachunki, opłaty, raty kredytu, środki czystości, ubrania… Oczywiście można nie włączać telewizora, siedzieć po ciemku, myć się szarym mydłem i kupować ubrania w szmateksach. Można. O ile to kwestia wyboru, nie finansów.
Pociąg czy własny samochód? O ile wybór podyktowany jest własnymi preferencjami to wszystko w porządku. Gorzej, gdy dyktują go finanse. Niestety nie w każdej polskiej rodzinie są dwa samochody. Nawet jeden nierzadko jest luksusem.
Wegetacja to nie jest to samo co życie. Za pięć tysięcy da się przeżyć. Ale już rodzinny wypad do kina to co najmniej sto złotych a pewnie i więcej (bilety plus nieśmiertelny popcorn i cola), niedzielny obiad w restauracji, przynajmniej 150 pod warunkiem, że to będzie tania restauracja. W barze będzie jeszcze taniej, ale dlaczego to ma być bar? A dlaczego nie w domu? Bo fajnie czasem z tego domu wyjść. No i nie każda kobieta lubi w niedzielę „stać przy garach”, a ciągle jeszcze w narodzie pokutuje przekonanie, że to kobieta odpowiada za żywienie rodziny.
Jeśli w rodzinie, w której pracują dwie osoby, problemem jest własne wygodne mieszkanie, o domu już nie wspominam, to naprawdę nie jest dobrze. Oczywiście, że można sobie zaadaptować strych u rodziców, pod warunkiem, że się ich ma i że mają oni dom ze strychem. Jednak wiele osób skazanych jest na wynajem lub kredyt na trzydzieści lat. Te banki sprytnie to wymyśliły – praktycznie cały czas do emerytury spłacamy kredyt na mieszkanie. Gdyby zachciało nam się drugiego kredytu, na przykład na dobry samochód, pewnie nie dostaniemy, bo okaże się, że mamy za małą zdolność kredytową. No cóż, te firmy od chwilówek nieprzypadkowo wyrastają jak grzyby po deszczu. Dla niektórych to ostatnia deska ratunku w gardłowej sytuacji. Bo oczywiście oszczędności Polacy nie mają, bo niby skąd. Ile można odłożyć miesięcznie?
Dlaczego tak się upieram przy tych pięciu tysiącach? Bo ponoć dwa i pół to najczęściej otrzymywana przez Polaków pensja. Statystyczny on i statystyczna ona mają razem pięć. Aha, i to 500 na jedno dziecko, bo oczywiście dochody mają za duże, żeby dostać na dwoje. Ale to i tak kropla w morzu.
Da się przeżyć. Ale nie nazywajmy tego życiem. Niegdysiejsze hasło: „Ciesz się tym, co masz”, zakodowało nam się w głowach, genach i nie wiem czym jeszcze. I podświadomie niczego nie oczekujemy. Cieszymy się. I dobrze, bo trzeba umieć się cieszyć, nawet drobiazgami. Ale to nie znaczy, że nie można chcieć więcej. Przy czym to więcej to niekoniecznie własny jacht na Karaibach. To po prostu dom z ogródkiem, kupiony za gotówkę, samochód niekoniecznie pełnoletni, wakacje latem i zimą, markowe buty (ciuchy niekoniecznie, co kto lubi, ale dobrej jakości but to jest to), jedzenie takie, jak lubimy, a nie na jakie nas stać (homar zamiast mintaja, bo kto bogatemu zabroni?), wyposażenie domu według potrzeb i preferencji, a nie zasobności portfela – ot zwykłe rzeczy, niestety dla zwykłych śmiertelników nieosiągalne.
Ludzie, czy my naprawdę nie zasługujemy na więcej? Kto nam wmówił, że mamy żyć za minimum socjalne? Czy czasem nie ci sami ludzie, którzy na jeden obiad w restauracji wydają tyle, ile my mamy na życie na miesiąc?
Nie, nie namawiam do rewolucji i masowego rzucania pracy lub żądania podwyżek, każdy wie, na ile może sobie pozwolić. Ja tylko mówię, że między życiem a przeżyciem jest spora różnica. Nie dajmy sobie wmawiać, że to to samo.