Ciąża 14 marca 2018

Po co komu facet na porodówce? – poród rodzinny czy w samotności?

Zanim zaszłam w pierwszą ciążę wizja rodzinnego porodu była dla mnie nie do przyjęcia. Bo po kiego grzyba ciągnąć swojego partnera tam, gdzie mogą rozgrywać się sceny rodem z horroru Hitchcock`a, ze mną w roli głównej?! Po co się przed nim tak obnażać  (dosłownie i w przenośni) skoro chcę pozostać dla niego jak najdłużej atrakcyjna? A historii o tym, jak to facet poczuł niechęć do swojej kobiety po wspólnym porodzie przecież nie brakuje! 

No cóż, historie historiami, a życie życiem…

Tak się akurat złożyło, że jak już zaszłam z pierworodnym synem w ciążę, moje myślenie zaczęło się zmieniać. Im bliżej „godziny zero, tym bardziej byłam przekonana, że jednak nie chcę i nie powinnam być wtedy sama. Na szczęście moja druga połowa – z własnej i nieprzymuszonej woli 😉  – doszła do takiego samego wniosku.

Jak się później okazało, to była bardzo dobra decyzja, bo mój mąż okazał się dla mnie ogromnym wsparciem – nie tylko pod względem psychicznym, ale również i w szczególności pod względem fizycznym. To on pomagał mi utrzymać pion i prowadził do toalety, kiedy ledwo stałam na nogach (bo po nieprzespanej nocy, przyszło mi ponad 16 godzin walczyć z bólem, jakiego dotąd nie znałam). To on na przemian podawał mi pomadkę do ust, które strasznie wysychały i wodę do picia, której ja nie miałam siły podnosić. To on trzymał mi miskę, gdy przez dobre 7 godzin rzygałam jak jakiś menel po solidnej imprezie. Rozmasowywał mi nogi, kiedy podczas parcia raz po raz atakowały mnie paskudne skurcze w łydkach i udach. Skakał wokół mnie to z jednej, to z drugiej strony. Stawał na głowie, żeby sprostać zadaniu i jak najbardziej mi pomóc. A do tego patrzył na mój ból i cierpienie, wiedząc, że nie może tego powstrzymać. Widział krew i wszystko to, czego nie pokazują w filmach. Z pewnością nie było mu łatwo, ale dał radę. A ja do dziś, od 7 lat powtarzam, że bez niego nie dałabym wtedy rady.

W drugiej ciąży nie mieliśmy żadnych wątpliwości i od samego początku wiedzieliśmy, że znowu będziemy rodzić razem. Co prawda, ten poród był zupełnie inny – wywoływany z powodu odejścia wód płodowych i  zdecydowanie krótszy (trwał około 7-8 godzin), więc nie wymęczyłam się tak długo, jak za pierwszym razem. Ale za to trafił mi się beznadziejny personel – o położnej, która popsuła mi ten poród, już kiedyś opowiadałam. Więc choć „atrakcji” było mniej i mój mąż nie musiał się tak przy mnie gimnastykować, to jednak jego obecność i trzymanie za rękę w trakcie tortur jakich dopuściła się na mnie położna, były na wagę złota.

Z kolei za trzecim razem psychicznie nastawiałam się na poród w samotności – mąż miał zająć się dwójką brzdąców, które już były w domu, a ja miałam pójść urodzić nam trzecie dziecko i prędko wrócić – tak sobie wymyśliłam. Jak się później okazało, to był głupi pomysł! I po kilku godzinach, kiedy rozwarcie zaczęło postępować, a skurcze mocno nasilać, wiedziałam, że wcale nie chcę tam być sama. Ten potworny ból (najgorszy ze wszystkich trzech porodów) sprawił, że koniecznie zapragnęłam mieć męża obok. Dlatego bardzo się cieszyłam, że do opieki nad naszymi dziećmi udało się zwerbować moją mamę i mąż mógł do mnie dojechać.

Jego obecność dodawała mi dużo sił i otuchy. Poza tym pomagał mi się poruszać – wchodzić na fotel porodowy, przewracać z boku na bok, przytrzymywał nogi podczas parcia, masował plecy, pozwalał zgniatać dłoń, gdy już nie mogłam wytrzymać z bólu 😉 No i wysłuchiwał moich gorzkich żali, gdy już miałam serdecznie dość:  „Po co mi to było?! Za jakie grzechy?!” i „ Nigdy więcej!!” ;-D

Tak więc osobiście nie wyobrażam sobie porodu w samotności – bo umówmy się, nawet najlepsza położna nie zastąpi bliskiej osoby. Cierpienia nam co prawda nikt nie ukróci i nikt nas nie wyręczy – a szkoda! ;-P, ale wszelka inna pomoc, jak choćby głupie podanie wody, czy ręki jest nieoceniona. I wbrew tym wszystkim historiom, które słyszałam, mój mąż wcale nie przeżył traumy, nie poczuł do mnie obrzydzenia i nie kopnął w tyłek. Wręcz przeciwnie!  

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Kazooloo, gra inna, niż wszystkie

Wspominałam wam już kilka razy, że moje dzieci nie wychodzą z choroby. Grypa, przeziębienie, zapalenie oskrzeli i płuc oraz rotawirusy uparły się na nas od stycznia. Wyobrażacie sobie od początku roku tkwić kołkiem w domu? Ja, dopóki nie przeżyłam takiego zamknięcia, to nie umiałam sobie wyobrazić tego. Po prostu więzienie.

A teraz wyobraźcie sobie jeszcze jedną rzecz. Zapewnienie rozrywki trójce dzieci w różnym wieku podczas długotrwałej choroby nie jest łatwe. Siedmiolatek, czterolatek i roczniak mają skądinąd odmienne zainteresowania. A ile można czytać książek, grać w gry i budować bazy w oparciu o ręczniki, koce i piętrowe łóżko? To wszystko się “przejadło” i coraz częściej słychać było “mamo, nudzę się”. W dodatku jakieś licho trafiło domowy komputer i do dyspozycji został tylko Xbox One. Dobrze, że przy czujniku ruchu można się trochę poruszać, bo inaczej towarzystwo przyrosłoby do podłogi pod telewizorem.

Gdy nerwowo przebierałam palcami po głowie w poszukiwaniu weny twórczej, w moje ręce trafiła gra inna niż wszystkie.  

Kazooloo wymaga łączności z Internetem. Gra składa się z okrągłej, dużej planszy (odrębna dla opcji ze smokami i dla walki z robotami) oraz jednej z dwóch dostępnych aplikacji (z podziałem na smoki i roboty) dedykowanych zarówno na Apple, jak i na urządzenia z systemem Android. Aplikacja dedykowana smokom nie będzie współdziałała z planszą dedykowaną robotom.

Żeby zagrać w Kazooloo, trzeba postępować zgodnie z instrukcją załączoną do planszy.  Planszę kładziemy na podłodze, obrazkiem do góry. Po ściągnięciu z AppStore lub Google Play odpowiedniej aplikacji, należy ją uruchomić. Następnie zgodnie z wytycznymi rejestrujemy konto dla gracza. Gdy konto jest już utworzone, należy wybrać pierwszy etap gry i skierować kamerkę smarfona lub tabletu na planszę.

Gdy plansza znajdzie się w kółku skanowania, rozpoczyna się zabawa. Po przejściu pierwszego etapu, wprowadzamy znajdujący się z tyłu planszy kod aktywacji, do okienka, które otwiera się na ekranie tabletu lub smartfona. Et voila! Zabawa zaczyna się na całego.

Zasada jest prosta – należy unikać strzałów ze strony przeciwnika – robota, i unicestwić go ruszając się wokół planszy. Dziecko strzela do robotów i przy tym nie siedzi w miejscu, bo biega po pokoju unikając pocisków. Gra jest fajna, kojarzy mi się z zabawą 4D, bo roboty “wychodzą” z planszy, przemieszczają się po podłodze. Cały pokój zamienia się w pole bitwy. Wygląda to naprawdę niesamowicie i muszę przyznać, że to ciekawe doświadczenie, przenieść wirtualnych przeciwników na własną podłogę. Oczywiście moje dziecko ma wytyczony limit czasowy gry, dla własnego zdrowia i mojego spokoju.

Zanim oddałam smartfon dziecku, sama rozegrałam kilka rund i podejrzałam samouczek w języku polskim – dobrze wiedzieć, czym się bawią dzieci. Dostępnych jest kilka opcji i poziomów, różne misje, które można rozgrywać samodzielnie lub z wirtualnym wsparciem, tworząc z inną osobą, która ma dostęp do aplikacji, drużynę. Nagrodą za wysiłek jest przetrwanie oraz zebrane klejnoty, które gwarantują dalsze działania i lepszą broń. 

Realizm jest jej niezaprzeczalnie mocną stroną Kazooloo. Dynamiczny ruch i stosowanie uników to konieczność. Moje dzieci (czterolatek też sobie radzi, o co zadbał starszy brat, choć gra jest dedykowana dzieciom w wieku 6+) uwielbiają Kazooloo, bo gra się bardzo intuicyjnie. 

I teraz muszę poruszyć rzecz najważniejszą. Nie jestem miłośniczką gier przemocowych, więc miałam ogromne obawy, “odpalając” Kazoooloo i przekazując grę dziecku. Jednak kontrolowana zabawa, świadomość użytkownika, że to TYLKO gra, a nie rzeczywistość, omówienie zasad korzystania, pozwala uniknąć nieporozumień. Myślę, że żadnemu dziecku nie powinna się stać psychiczna czy emocjonalna krzywda, bo mimo pewnego rodzaju przemocy (strzelanie do przeciwnika) nie ma krwi, trupów i innej masakry, roboty rozpadają się na części, a na ich miejsce tworzą się nowe. Trochę taki Transformers w warunkach domowych. Jest świetna grafika, ruch, emocje, jest ćwiczenie koordynacji ruchowo-wzrokowej i spostrzegawczości. Taka gra ma swoje zalety. 

Kazooloo pozwala mi raz na jakiś czas odepchnąć nudę u niewybieganych, bo stale zamkniętych w domu chorowitków, i usiąść choć na chwilę. Wiecie, ja też potrzebuję odrobiny odpoczynku i normalności, nawet za cenę wirtualnego zajęcia dzieci.

Jeśli zaciekawiła Was gra, zajrzyjcie na stronę sklepu, gdzie można kupić produkt w naprawdę fajnej cenie https://gonzotoys-sklep.pl/ .

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Emocje 13 marca 2018

Tupnij nogą i walcz o swoje. Zadbaj o siebie już dziś

Dobrze jest czuć się wolnym i niczego nie musieć, prawda? To naturalne – wolimy sami dokonywać wyborów, niż być w sytuacji, w której ktoś odgórnie nam coś dyktuje.

Tymczasem nasze życie często jest przepełnione wieloma narzuconymi obowiązkami, a wypełniając większość życiowych ról, czujemy presję – otoczenia, ale i własną. Jak mus to mus – włączamy trybiki i żyjemy… jak przy taśmie.

I bardzo szybko pojawia się zniechęcenie, zmęczenie, przygnębienie, złość. Narzekamy. Na własne życie, swojego męża, frustrującą pracę, codzienną rutynę, ciężkie siatki. Garbimy plecy. Przestajemy widzieć sens w tym, co robimy. Nie jesteśmy szczęśliwe, bo nie żyjemy życiem, jakie chcemy mieć. Zbyt wiele kamieni nas przygniata.

I wtedy powinno pojawić się w naszej głowie pytanie — czy ja naprawdę muszę, czy nie mogę czegoś zmienić? Zaczynamy się buntować. Nieraz okazuje się, że tylko pewna niewielka część spraw, to nacisk zewnętrzny. Pozostałe to dyktat, który sami sobie tworzymy! Winne są stereotypy i wewnętrznie narzucone dążenie do osiągnięcia różnie pojmowanego przez nas ideału. Ciągle się oceniamy, porównujemy, gonimy za własnymi oczekiwaniami. A jedyne wymaganie, które powinniśmy mieć, to czuć się dobrze w swojej własnej skórze.

A gdyby tak coś zmienić? Wiosna ma cudowne moce, które nie tylko otwierają nam oczy, ale i pociągają do przemian. Najlepiej zacząć od czegoś niewielkiego – małe zmiany wywołują większe. Przede wszystkim najpierw zmieniamy myślenie i postrzeganie rzeczywistości, bo wtedy okaże się, że wcale nie musimy. Czasem fajnie mieć wybór i znając zasady, móc świadomie je złamać – wolność nie lubi granic. Nie odkładajmy swoich potrzeb na koniec kolejki, przyjrzyjmy się im, odkryjmy i realizujmy swoje pasje, poczujmy się niezależne. Znajdźmy w naszej codzienne hałaśliwej rzeczywistości chwilę na wyciszenie – myśli, emocji, cichego czasu na odpoczynek organizmu i przemyślenia. I spróbujmy wreszcie odetchnąć pełną piersią. W sam raz właśnie teraz – rozkwitnijmy na wiosnę! I niech rozpiera nas duma ze wszystkiego, co uda nam się zmienić i osiągnąć!

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
top-facebook top-instagram top-search top-menu go-to-top-arrow search-close