Poród w czasie pandemii covid-19
Ciąża to czas wyjątkowy dla mamy i całej rodziny. Najczęściej towarzyszy tu para skrajnych emocji: radość i lęk. A jak wygląda ciąża i poród w czasie pandemii?
Dokładnie trzy miesiące temu przyszła na świat nasza druga córka. Zarówno ciąża, jak i poród, mimo obecnej sytuacji z pandemią, były dla mnie czymś wyjątkowym. Zwłaszcza, że po raz pierwszy zostałam mamą aż dziesięć lat temu. Kiedy starszej córce zaczął doskwierać brak rodzeństwa, obudziło się we mnie to uśpione na lata marzenie. W ciążę udało mi się zajść niemal od razu, choć za pierwszym razem nie poszło nam tak łatwo, o czym możecie przeczytać tutaj. Na teście pojawiły się dwie kreski, a z nimi informacja o zbliżającej się pandemii. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, co nas wszystkich czeka, więc pewnie gdyby nie udało się od razu, przełożylibyśmy swoje plany.
Ciąża przebiegała raz lepiej, raz gorzej, czyli można powiedzieć, że książkowo. Towarzyszył mi spory strach podczas badań, zwłaszcza prenatalnych, ale czas ten przyniósł mi też wiele radości. Starałam się nie przejmować tym, co dzieje się wokół i skupić na tym co najważniejsze, czyli na nowym życiu w moim łonie i tym już dziesięcioletnim, które odliczało dni do porodu. Jednak niełatwo było zapomnieć, że za oknem panuje pandemia covid-19. Starałam się nie wpuszczać lęku za drzwi naszego mieszkania, ale nie dało się z tym wygrać.
Jak wyglądał poród w czasie pandemii?
Po pierwsze, nie tak jak sobie wymarzyłam. Informacja o wstrzymanych porodach rodzinnych rozłożyła mnie psychicznie na wiele dni. Przepłakałam kilka wieczorów i nie miałam ochoty wychodzić z łóżka. Obecność mojego męża była dla mnie bardzo ważna. Mając już takie doświadczenie, wiem, że jego rola była nieoceniona. Odebrano nam możliwość przeżycia czegoś niezwykłego, ale też czułam, jakby zabrali mi prawą rękę i ogromne wsparcie. Niestety musiałam się z tym pogodzić, a raczej przyjąć ten fakt. Przyszła też pora na spakowanie torby, a konkretnie walizki na kółkach, żeby nie musieć jej nosić. Trzeba było dokładnie przewidzieć, co będzie mi potrzebne w szpitalu, łącznie z przekąskami i dużą ilością wody do picia w małych butelkach (tego brakowało mi najbardziej za pierwszym razem), ale tak bym dała radę sama się z tym wszystkim zabrać, mimo nasilających się skurczy, bo poza porodami rodzinnymi, zostały wstrzymane również odwiedziny.
Im bliżej daty porodu, tym było mi trudniej. Nie tylko z powodu zaleceń leżenia, by dotrzymać ciążę do bezpiecznego terminu, ale strachu czy oddział ginekologiczno-położniczy nie będzie zamknięty z powodu kwarantanny. I choć pracownicy służby zdrowia zakładali pokerowe maski, nie zdradzając za wiele, bardzo łatwo można było ustalić, że ktoś z nich przechodzi koronawirusa i wstrzymane są przyjęcia. Niestety, dotyczyło to wszystkich szpitali, dlatego lekarz polecił, by na bieżąco orientować się jak wygląda sytuacja, zanim jeszcze zacznie się poród. Ogromnie stresowałam się, co mnie czeka. Nie umiałam skupić myśli na porodzie, wciąż sprawdzałam różne źródła, by mieć aktualnie informacje (poczta pantoflowa jest w tej sytuacji dobrym wyjściem). Ale nie tylko tego się bałam. Co, jeśli będę zakażona koronawirusem lub obejmie mnie kwarantanna? Wówczas powinnam wezwać covidową karetkę, która zawiozłaby mnie do odpowiedniego szpitala. W moim przypadku, około 100 km od domu. Po porodzie, znając praktyki szpitali, rozdzielono by mnie z córką. Tego było dla mnie już za wiele. Poziom lęku sięgał maksimum skali.
15 listopada o 4.30 nad ranem odeszły mi wody. Szczerze mówiąc, bardzo na to liczyłam, miałam pewność, że nikt nie odprawi mnie z kwitkiem, uznając skurcze za „fałszywy alarm”. Do Izby Przyjęć weszłam już sama, a tam przywitała mnie pani z patyczkiem w dłoni. Na szczęście wynik okazał się negatywny. Po przekroczeniu drzwi porodówki musiałam zostawić lęki i przestawić się na tryb zadaniowy. Choć w większości personel był bardzo wspierający, nie obyło się bez kąśliwych komentarzy. Czasoprzestrzeń podczas porodu nie istnieje, dlatego wspierałam się aplikacją do mierzenia skurczy (za pierwszym razem zajmował się tym mąż), co zostało skrytykowane przez pana doktora.
Cały poród musiał odbywać się w maseczce, o czym wcześniej dowiedziałam się w szkole rodzenia. Zabrałam ze sobą mini przyłbicę za radą położnej. Były chwile zwątpienia i niemocy. Oprócz tlenu, jak nigdy brakowało mi wsparcia męża i jego „dasz radę”.
O 11.30 w niedzielę, przyszła na świat nasza druga córka. I choć tym razem wszystko wyglądało inaczej, wielka miłość do nowo narodzonej istoty jest tak samo mocna i wszystko staje się nieważne. (O pierwszym porodzie przeczytacie w tekście „Niedziela, czyli jak zaplanować sobie poród”)
W sali byłam z jeszcze jedną mamą, z którą oddawałyśmy się wymianie doświadczeń, obie miałyśmy już wcześniej dzieci. Nie wiem, czy właśnie to było powodem, ale personel ograniczył wejścia do sali do minimum. W zasadzie był u nas może 4 razy przez cały pobyt. Za każdym razem wymagane były od nas maseczki.
Kiedy nadeszła pora wyjścia, mąż mógł wejść do budynku i zaczekać przed drzwiami oddziału. Tak właśnie poznał swoją drugą córkę, w przejściu, na schodach…
Cieszę się ogromnie, że wszystko przebiegło bez większych problemów i obie, w pełni sił, mogłyśmy wyjść do domu, do naszego normalnego świata.
Teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że wszystko jest do przejścia. Co prawda nie były to chwile łatwe, ale wszyscy musimy odnaleźć się w tej ciężkiej rzeczywistości. Życzę nam wszystkim, żeby sytuacja w końcu się unormowała i żeby jedynym zmartwieniem był wybór imienia 🙂
Podziel się z nami w komentarzu swoją historią o porodzie w czasie pandemii covid-19.
Najważniejsze to trafić na empatycznych ludzi. Wiem że im też nie jest łatwo pracować w takich warunkach, jednak porodówka to szczególny oddział. Wiele zależy od położnych, a nie trudno o traumę.
Tak, to prawda. Wiele zależy od ludzi na których się trafi, ale też całkiem sporo od naszego nastawiania. Trzeba być do tej myśli 🙂
Moje miejsce porodu zostało zamknięte przez kwarantannę personelu. Najbliższe szpitale zaczęły przyjmować pacjentki głównie na planowe CC, na cito załatwiałam miejsce żeby dostać się do prywatnej porodówki i tak o to po wizycie u doktora w prywatnej klinice 2 godziny po wizycie i informacja, że przyjmą mnie do siebie, odeszły mi wody i tego samego dnia trafiłam bez badań w 36 tyg ciąży do kliniki. Przyjęli mnie, nie odesłali ze wcześniakiem i byłam im za to bardzo wdzięczna ❤️ Szczęście w nieszczęściu miałam gdzie rodzić ale sytuacja z pandemią była dla mnie strasznie stresująca.
Ja z nerwów też urodziłam szybciej, w 37 tygodniu. Lekarz powiedział, że gdyby mnie nie chcieli przyjąć to mam zadzwonić do niego to odbierze mój poród w swojej przychodni. Z jednej strony mnie to uspokoiło, ale z drugiej pokazało w jakich niepewnych czasach żyjemy
Całe szczęście, że wszystko zakończyło się pomyślnie. Ale sama pamiętam ten stres. Szkoda, że szpitale niezbyt chętnie przychylają się do zaleceń Ministerstwa Zdrowia
Magda, czytając te słowa przypominam sobie te noce pełne stresu. Dokładnie takie same myśli miałam. Cieszę się że mam to już za sobą. Czas tak piękny jakim są narodziny dziecka przysłonięty covidem .
Pozdrawiamy Was ?
Również pozdrawiamy!
Moja Niunia ułożona była cały czas miednicowo, dodatkowo mialam cukrzyce ciążowa więc w 39 tyg mialam stawić się do szpitala na oddzial i mial być ustalony termin CC. 18.11 pojechałam do mojego szpitala i kolo 10 mialam robiony wymaz na covid. Położyli mnie na oddziale z inna dziewczyna ktora również czekała na wynik. Około godziny 20 dostałam informację ze wynik testu jest pozytywny ( nie mialam żadnych objawów) i ze musze być przewieziona do szpitala z oddzialem koronawirusowym oddalonym o 100km. Do Grudziądza dotarłam kolo północy. 19.11 o 10.20 została przeprowadzona cesarka, mała pokazali mi na 3s po wyjęciu i… Czytaj więcej »
Bardzo przykro jest czytać takie historie. Bardzo współczuję, na szczęście już możecie się sobą nacieszyc 🙂
Sama bardzo obawiałam się pozytywnego wyniku, choć unikałam kontaktu z innymi ludźmi. Jedynym „łącznikiem” był mąż, więc mimo wszytko istniało jakieś ryzyko.
poród w czasie pandemii to chyba dla wszystkich kobiet jakas istna masakra… nie dosc, ze stres, to jeszcze jedna wielka niepwnosc czy maz bedzie mogl nam towarzyszyc. Ja sie bardzo tego obawialam, na szczescie w szpitalu Medicover, ktory wybralam do porodu, porody rodzinne nie zostały wstrzymane i caly czas mialam wsparcie którego tak bardzo potrzebowalam