Poniższy post jest następnym na naszym blogu wpisem gościnnym. Autorką i bohaterką dzisiejszej historii jest Marta — przeszczęśliwa matka i żona, szaleńczo zakochana w mężczyznach swojego życia. Kobieta spełniona, rozważna, ale i romantyczna, ciekawa świata i niespokojna duchem. Dziewczyna, która długo szukała swojego miejsca na ziemi i znalazła je w najmniej oczekiwanej momencie. Mówi o sobie, że jest uzależniona od miłości, książek, lodów waniliowych i filmów z Tomem Hanksem.
Zespół bloga W Roli Mamy dziękuje Marcie za opisanie swojej historii.
Pamiętam tamten dzień jakby to było wczoraj.
Ja i Rob byliśmy ze sobą już rok, najcudowniejszy rok mojego życia – znalazłam miłość, dopiero co przeprowadziłam się do Nowego Jorku, by z nim zamieszkać, znaleźliśmy mieszkanie, ja zaczęłam studia, on realizował swoje marzenia, ja realizowałam swoje, oboje byliśmy ze sobą szczęśliwi. Poza tym, że się kochamy i chcemy być ze sobą, nie wiedzieliśmy nic więcej, nie wiedzieliśmy, jak to wszystko się potoczy, przecież jeszcze wszystko mogło się zmienić.
Był gorący lipcowy dzień. Siedziałam na zajęciach wyczekując ich końca. Temat był bardzo ciekawy – małżeństwo w kulturze żydowskiej. Hmmm coś z mojego kręgu zainteresowań. Słuchałam i słuchałam, aż nagle z ust prowadzącego padły słowa :
”kobieta po menstruacji udaje się do mykwy, ażeby dokonać rytualnego oczyszczenia…”.
Nagle coś w mojej głowie zaświtało.
Zaczęłam liczyć dni… analizować… zaraz, zaraz ile tygodni minęło od mojego przyjazdu? W ferworze przeprowadzki, załatwiania najróżniejszych spraw formalnych, rozpakowywania walizek, szykowania dopiero co wynajętego mieszkania, stresu związanego z oficjalnym zamieszkaniem jako para, zaaklimatyzowania się w nowym otoczeniu.
Hmmm, przyznam szczerze straciłam rachubę czasu. Pomyślałam przez chwilę… kiedy ja miałam ostatni okres? Nie, to niemożliwe… Wychodziło na to, że okres spóźniał mi się 3 tygodnie… ale jakim cudem?
Aaaa…. Pewnie to przez stres i zmianę klimatu, przecież zawsze tak na to reaguję. Ale czy na pewno?! Nieeee to niemożliwe, ale na wszelki wypadek postanowiłam zrobić test zaraz po powrocie do domu.
Nie mogłam się na niczym skupić, myślałam tylko o tym…
Yes ufff… koniec zajęć, spakowałam pośpiesznie swoje rzeczy i wybiegłam z sali, kierując się od razu do najbliższej apteki. Kiedy weszłam do środka serce biło mi coraz bardziej. Bum bum bum… Boże, dlaczego słyszę ten odgłos w mojej głowie?! Wreszcie znalazłam właściwą alejkę. Zawsze przechodziłam obok takich rzeczy tylko zerkając, przecież nigdy nie miałam podobnych dylematów. Stanęłam naprzeciwko regału i zaczęłam się zastanawiać… który wybrać. Nie miałam o tym bladego pojęcia, więc wzięłam pierwszy z brzegu. Ale dla lepszej pewności postanowiłam wziąć jeszcze kilka, przecież pierwszy zawsze może się mylić, lepiej zrobić kilka prób. Zdenerwowana, zapomniawszy jak się oddycha podeszłam do kasy. Sprzedawczyni tylko na mnie zerknęła, zapłaciłam, złapałam torebkę z tymi małymi pudełeczkami i wybiegłam.
W drodze do domu przez moją głowę przebiegały myśli, jedna za drugą. Ten cały rok, jaki razem spędziliśmy, nasze plany, nie byliśmy gotowi na ewentualne rodzicielstwo, to nie był odpowiedni czas.
Wreszcie dotarłam do domu, rzuciłam plecak, wzięłam torbę z pudełeczkami i pobiegłam do łazienki. Serce waliło jak młotem. Och, dlaczego jego nie ma teraz w domu, mógłby mnie wesprzeć… ale może to i dobrze, bo przecież nic nie wiadomo. Wzięłam jedno z pudełeczek i zaczęłam dokładnie czytać instrukcję. Jakoś udało się odpowiednio nasiusiać na pasek, to samo zrobiłam z kolejnym…Ufff… a teraz oczekiwanie. 5 minut!!!
Boże tylko 5 minut i moje życie może zmienić się na zawsze. Patrzyłam nerwowo na zegarek i myślałam, co będzie, jeśli wynik okaże się pozytywny?! Dopiero zaczęliśmy być ze sobą, zamieszkaliśmy razem, chcieliśmy się lepiej poznać, tyle jeszcze przeżyć, tyle osiągnąć. No tak…on jeszcze osiągnie, a ja… ja zostanę w domu i będę wychowywać dziecko, będę musiała zrezygnować ze swoich planów, z własnej kariery, już zawsze dziecko będzie mnie ograniczało…
A co jeśli on mnie zostawi, jeśli się rozstaniemy…? Skąd mam wiedzieć, że to, co między nami jest już na zawsze? Ten rok był cudowny, między nami szybko się potoczyło, był taki czuły, delikatny, kochający, sprawiał, że czułam się przy nim jak w niebie, traktował tak, jak tę jedną jedyną…a teraz??? Dziecko zmieni wszystko… Czy jesteśmy na gotowi?! A jeśli test będzie pozytywny, to jak mam mu to powiedzieć, przecież to zmieni nasze życie na zawsze, a co jeśli powie, że nie chce tego dziecka, że nie jest gotowy… Cóż sama nie byłam ani trochę. Było tak cudownie, dlaczego wszystko miało się zmienić o całe 360 stopni? Przecież ja mam swoje marzenia, dopiero co skończyłam studia w Polsce, teraz chciałam skończyć studia tu, zacząć robić doktorat, pracować na uczelni… tyle planów, a dziecko wszystko zmieni… To nie jest odpowiedni czas?!
Ok. Minęło 5 minut. Serce waliło strasznie, ale musiałam sprawdzić wynik.
COOOOOOOOOO?! Nie to niemożliwe. Na pasku widniały dwie wyraźne kreski. Nie, nie, nie!!!! To nie może być prawda. Wzięłam następny test – też dwie kreski. NIE! Nerwowo wyciągnęłam następne z torebki i zrobiłam je od razu. Kolejne 5 minut, ale wyrok był już znany… Każdy z nich pokazywał DWIE KRESKI!!! Matko, i co teraz?!
Zaczęłam płakać, wszystko miało się zmienić, nasze życie wywrócone do góry nogami. Ciągle płacząc chwyciłam za telefon i zaczęłam do niego dzwonić… Nie odbierał. No tak, pracował, nie miał czasu. Napisałam mu smsa:
„Musimy porozmawiać i to szybko, przyjeżdżaj jak najszybciej do domu!”.
Po paru minutach zadzwonił i spytał: „O co chodzi, kochanie?”.
„Nic, powiem jak wrócisz, wracaj natychmiast, proszę!”
Przyjechał za godzinę. Siedziałam na łóżku w naszej sypialni, zapłakana.
Spytał: „Powiedz, mi co się stało?”
Wstałam, poszłam do łazienki i przyniosłam mu wszystkie testy. Wziął je do ręki i nie dowierzał. Spytał tylko: „ Czy dwie kreski oznaczają….?” „Tak!” powiedziałam.
Usiadł na łóżku, ale po chwili chwycił moją rękę i posadził sobie na kolanach, dotknął mojego brzucha i powiedział: „Kocham Ciebie, wszystko będzie dobrze, przecież to cudowna wiadomość”.
Mój Boże, nie mogłam uwierzyć, wiedział o dziecku zaledwie przez krótką chwilę, a był mniej przerażony ode mnie. Długo rozmawialiśmy i przekonywał mnie wielokrotnie, że to cud, że wszystko będzie dobrze, bo się kochamy i damy radę, że będzie pomagał ze wszystkim, że może wszystko stało się zbyt szybko, ale tak najwyraźniej miało być.
Zdecydowaliśmy się mieć to dziecko.
Szok dla obojga był ogromny, ale przecież najważniejsze było to, że się kochamy. Daliśmy sobie parę dni na to, żeby oswoić się z wiadomością i zadzwoniłam do lekarza, aby umówić wizytę. Obiecał, że pójdzie ze mną i będzie wspierał zawsze. Poszliśmy tam razem, powoli oswajając się z nową rzeczywistością. Lekarz był bardzo miły, rozmawialiśmy trochę, a potem postanowił zajrzeć i sprawdzić, co się tam w środku dzieje. Długo patrzył w monitor, nic do nas nie mówiąc, po czym oświadczył, że za chwilę wróci.
„Co się dzieje?” spytałam Roba. „Nie wiem, ale na pewno wszystko w porządku” odpowiedział.
Wrócił nasz lekarz i przyprowadził drugiego, razem popatrzyli przez chwilę na monitor, po czym oświadczyli, że płód jest za mały jak na 8 tygodni, musimy poczekać, uzbroić się w cierpliwość i przyjść za tydzień, a być może wszystko będzie dobrze i się powiększy.
Nie wiedziałam, co robić, popatrzyłam na Roba – był tak samo zdezorientowany, jak ja, ale postanowiliśmy dostosować się do zaleceń lekarza.
W drodze powrotnej oboje milczeliśmy. A w domu położyliśmy się i nie wiedzieliśmy, co o tym wszystkim myśleć. Przykładałam swoje ręce do brzucha, on robił to samo… Cóż, dla obojga ta malutka fasolka nagle stała się najważniejsza, nie myślałam już o rzeczach, które traciłam będąc w ciąży, myślałam tylko o tym, że pragnę mieć to dziecko. Jego odczucia były takie same.
Parę dni później zaczęłam plamić.
Pojechaliśmy od razu do szpitala, lekarz po obejrzeniu USG powiedział, że jeśli przez parę następnych dni nie przestanę plamić, potrzebny będzie zabieg. Płakałam i głaskałam mój brzuch, Rob wspierał mnie cały czas. Po paru dniach stwierdzono, że płód obumarł… Był zabieg… Niewiele z tego pamiętam, bo nie chcę…
Gdy się obudziłam Rob był przy mnie, trzymał za rękę, spojrzałam na niego… wiedziałam, że jest po wszystkim… Czułam to… widziałam w jego oczach… dotykałam swojego brzucha, ale nic tam nie było… nie czułam fasolki… czułam się pusta… strasznie…
Rob był ze mną cały czas, wspierał, widziałam i czułam, jak to wszystko przeżywa… Jednych takie wydarzenia oddalają od siebie, nas zbliżyły na zawsze. Dawaliśmy sobie miłość, wsparcie, to uczucie między nami pomogło przetrwać ciężkie chwile. Zrozumiałam, że mogę na niego zawsze liczyć, że to, co jest między nami jest na zawsze. Cierpiałam, kiedy widziałam kobietę w ciąży, czułam straszny ból wewnętrzny… To wydarzenie pokazało, że się kochamy i że pragniemy dziecka, ale baliśmy się zaryzykować. Ten strach, że wszystko się powtórzy był ogromny.
Wkrótce potem oświadczył mi się.
Oczywiście wiedziałam od razu, jakiej odpowiedzi udzielić. Potem nasz ślub i wesele. Tego dnia, kiedy miałam stać się jego żoną, kiedy szłam przez kaplicę, widziałam tylko jego, jak stoi przy ołtarzu i na mnie czeka…
Parę tygodni później zaczęliśmy rozmawiać i oboje oświadczyliśmy, że mimo ciężkich przeżyć chcemy zaryzykować i spróbować, pragnęliśmy dziecka, więc postanowiliśmy się przemóc. Nie zamierzaliśmy się starać, myśląc tylko o dniach płodnych, po prostu zdać się na los.
Jakieś 1,5 miesiąca później okres spóźniał się parę dni. Tym razem również zestresowana, ale pełna nadziei zrobiłam trzy testy, każdy z nich był pozytywny. Usiadłam i zaczęłam płakać ze szczęścia i strachu, bojąc się, ażeby sytuacja się nie powtórzyła. Zamierzałam mu powiedzieć jakoś uroczyście. Ale tego dnia mieliśmy imprezę u znajomych. Nie piłam ani kropli, Rob namawiał mnie, proponując choć odrobinę szampana, ale odmówiłam. On tylko spojrzał na mnie, a ja zaczęłam się uśmiechać. Spytał, czy to jest to, o czym myśli. Przytaknęłam. Wziął mnie na ręce i był przeszczęśliwy. Widział też, że się martwię, ale pocieszał, że wszystko będzie dobrze.
Parę dni później poszliśmy do lekarza.
Okazało się, że nasz „little peanut” (tak Rob nazwał nasze maleństwo) ma 6 tygodni. Za dwa tygodnie poszliśmy na kolejną wizytę i usłyszeliśmy bicie serduszka, najpiękniejszy dźwięk na świecie i zobaczyliśmy je. Byliśmy przeszczęśliwi. Zaraz potem w 9 tygodniu po lekkiej sprzeczce o jakąś głupotę zaczęłam krwawić, pojawił się ból podbrzusza. Rob wziął i zaniósł mnie na rękach do samochodu, bo strach mnie osłabił i sparaliżował.
Gdy dotarliśmy do szpitala, lekarze zajęli się mną od razu, widziałam przestraszonego męża, sama jeszcze nigdy się tak nie bałam i prosiłam tylko, żeby uratowali moje dziecko.
Udało się, maluszek okazał się silny. Moja ciąża była zagrożona, co oznaczało stałą kontrolę i opiekę lekarską – brałam wszelkie możliwe leki na podtrzymanie, odpoczywałam i robiłam wszystko, aby maleństwu było w moim brzuszku jak najlepiej. Między nami jest konflikt serologiczny, który sprawy nie ułatwiał, tylko utrudniał. Ale walczyliśmy. Baliśmy się o każdy następny tydzień, dzień, pokochaliśmy nasze dziecko ponad wszystko, pragnęliśmy go najbardziej na świecie. Już nie liczyła się dla mnie kariera, podróże, spełnianie marzeń, liczył się tylko ten malutki człowieczek we mnie, część mnie i część Roba.
On bardzo pragnął mieć synka i jakże ogromna była jego radość, kiedy lekarz potwierdził płeć.
Będąc w ciąży oszczędzałam się jak tylko mogłam, wykładałam na uczelni, co nie było zbyt absorbujące, ale dawało satysfakcję, jak się okazało ciąża nie dość, że była upragniona, to i w niczym mi nie przeszkadzała. Jakieś 1,5 miesiąca przed porodem nagle poczułam się źle i trafiłam do szpitala, okazało się, że muszę tam zostać, leżeć plackiem, codziennie przyjmować kroplówki, leki, aby synek był w środku jak najdłużej, co zwiększało jego szanse. Leżałam i stosowałam się do zaleceń lekarzy, walczyłam o nasze dziecko, a mąż był ze mną i wspierał cały czas.
O 2 w nocy z 28 na 29 stycznia zaczęły się skurcze.
Rob spał w szpitalu, gdy zaczęła się akcja porodowa. Byliśmy przerażeni, bo to był 36 tydzień… bardzo wcześnie. Ale wszystko potoczyło się dobrze i o 13:26 czasu NY, 29 stycznia usłyszeliśmy i zobaczyliśmy nasze szczęście. Nigdy nie widziałam niczego ani nikogo piękniejszego od tej malutkiej kruszynki, ważył 2860 g, mierzył 47 cm. Wtedy świat jakby się dla mnie zatrzymał, nie liczyło się nic więcej, tylko synek i mąż.
Maluszek wniósł w nasze życie ogromne szczęście. Staliśmy się szczęśliwymi rodzicami, dla których synek jest oczkiem w głowie. Teraz wiem i czuję, że jestem spełniona, właśnie teraz. Każdy ma swoje pasje, marzenia, plany, rzeczy, do których dąży, ale dla mnie ani drugie studia, podróże, kariera, nowy dom, samochód itd. nie przynoszą mi takiej satysfakcji i takiego spełnienia jak widok naszego dziecka, chwile, kiedy się do mnie albo do męża tuli i wiem, że czuje się z nami bezpiecznie, jego uśmiech i to jak patrzy na mnie swoimi szaro-niebieskimi oczkami, chwile, kiedy nauczył się siadać, raczkować, mówić mama i dadada (na męża). To wszystko jest bezcenne, dziecko umocniło nasz związek, pokazało inny świat. Oboje dalej się realizujemy i wiemy, że nic nie tracimy, nic nie żałujemy. Wszystkie te rzeczy, o które się tak bałam, jak pierwszy raz test wskazał wynik pozytywny, wszystkie te rzeczy, które mnie paraliżowały, dziś się nie liczą, bo właśnie dziś czuje się spełniona, zarówno jako matka i żona, jak i jako kobieta.
Wkrótce po porodzie dowiedziałam się, że jestem w drugiej ciąży.
Dziś mój synek ma 7 miesięcy, a ja jestem w 6 miesiącu ciąży. Pomiędzy naszymi synkami będzie 11 miesięcy różnicy. Czy się boję? Bardzo. Szok był ogromny, ale powoli oswajamy się z tą myślą. Ale dziś już nie myślę o tym, ile stracę, boję się o nasze maleństwo, żeby wszystko było z nim w porządku.
Boję się także czy sobie poradzę z dwójką dzieci z tak małą różnicą wieku. Ale, myślę, że sobie poradzimy, oboje, a raczej we czworo. Ciąża po ciąży jest ciężka i trudna, zwłaszcza, jak ma się malutkie dziecko, które jeszcze nie chodzi. Ale ja nie traktuję tego jako tragedii. NIE! Ja traktuję to jako nową przygodę. Dziś wiem, że jeszcze wiele przede mną, jeszcze tyle mnie czeka, tyle rzeczy zrealizuję i tyle osiągnę, bo mam siłę, którą dają mi synek, drugi pod serduszkiem i mąż. Wiem, że bez nich życie wyglądałoby inaczej, ale ja niczego bym nie zmieniła, nie wyobrażam sobie mojego życia inaczej. Może nasze życie jest szalone, lekko niezorganizowane, podłoga pełna zabawek, mniej czasu na własne przyjemności, ale macierzyństwo i małżeństwo dało mi spełnienie. Teraz wiem, że bycie mamą jest moją życiową rolą, którą zamierzam zagrać najlepiej jak się da..
kobieta spełniona
Moje pierwsze „siusi” w ogóle nie przypadło mi do gustu. Za drugim podejściem polubiłam bardzo! Szkoda, że ceny są tak wygórowane , ale to pewnie ze względu na fakt, ze towar musi być świeży i najwyższej jakości a wiadomo, że surowe mięso szybko się psuje.
Nigdy nie próbowałam i nie wiem jak przyrządzać sushi samodzielnie w domu i bardzo chętnie skorzystam z jakiegoś przepisu 🙂 Ale to dopiero za jakiś czas, bo w ciąży boję się smakować surowych mięs ( tęsknię również za serami pleśniowymi…)
Ale nie trzeba od razu robić sushi w domu z rybami 😉 Na początek najlepiej potrenować zwijanie np. z ogórkiem, serkiem philadelphia czy z surimi. Jest łatwiej i dużo taniej.
Moja Żona, czyli autorka tekstu 😉 pokochała sushi przed ciążą i bardzo, ale to bardzo brakowało jej tego smaku w trakcie ciąży. Ona również bała się surowych ryb, ale teraz może to sobie odbić z nawiązką!
Przy odrobinie chęci przygotowanie dużego talerza maków z warzywami i owocami nie będzie bardzo kosztowne, a przyjemność z jedzenia – ogromna!
Z moim dzieckiem trudno u nas o jakikolwiek romantyczny wieczór tylko we dwoje… bo niestety mała chodzi spać w zasadzie wtedy kiedy i my, ale gdy uda się ją położyć wcześniej, to najlepszym i najbardziej romantycznym wieczorem (takim bez wychodzenia z domu) może być wspólna kąpiel w wannie z dodatkiem pachnących olejków do kąpieli. Można sobie odpocząć, zrelaksować się i nie tylko …:D
oj, oj, oj, narobiliście mi teraz chęci na to sushi. Nadal nie jadłam..a z opisów wynika, że już sama czynność przyrządzania musi być niesamowita, a co dopiero jedzenie. Jako zapalona kucharka w tworzeniu nowych smakołyków na pewno przy najbliższej wolnej sobocie – spróbuję 🙂 Mój mąż nie lubi się bawić jedzeniem, ale może taka inżynierska forma przypadnie mu do gustu – spróbuję 🙂 No i jeszcze dzidzi jakiś warzywny smakołyk jakby się udało zrobić to byłoby..pysznie 🙂 Nasze romantyczne wieczory niestety też nie należą do częstych, ale jak już się uda…to tak tradycyjnie jest winko, jakieś słodkości (bo oboje jesteśmy… Czytaj więcej »
ja raz w życiu spróbowałam sushi zrobione przez kolegę. spróbowałam, bo wszyscy się zajadali. Mieli ze mnie niezły ubaw, bo nie wiedziałam jak się tego kulturalnie pozbyć z ust, a przez gardło nie chciało przejść 🙂 Romantycznych wieczorów u nas jak na lekarstwo- proza życia chciałoby się powiedzieć… Ale jak już się zdarzą to często jest jakieś wino, a co do jedzenia to różnie: czasem ja coś zrobię, czasem zamawiamy, ale najlepiej jest jak robimy coś razem. Najlepiej zapamiętałam pierogi z farszem z piersi z kurczaka, żółtym serem i szpinakiem. To były nasze pierwsze wspólne pierogi, które skończyliśmy przed północą,… Czytaj więcej »
Noo „siusi” to ja jeszcze nie jadłam,bo tak jak pisze autorka -kojarzyło mi się ono z surową rybą 😉 😛 Teraz wiem że to coś innego 🙂 I muszę przyznać że bardzo mnie to zainspirowało… 😀
ja niestety ryz lubię tylko w pomidorówce 😉 chyba, że jest jakiś zamiennik jak za rybę hihi
Magda no niestety (albo stety) ryż to podstawa w sushi 😉
Ale… za to jest zupełnie inny od tradycyjnego – jest nieco bardziej okrągły, a po ugotowaniu ziarenka „kleją się do siebie, zachowując swój kształt, no i jeszcze jest specjalnie płukany, gotowany i jeszcze zakwaszony zalewą składającą się z octu ryżowego i cukru. W rezultacie smakuje zupełnie inaczej niż nasz.
A ja właśnie ryż bardzo lubię 🙂 Na obiad mogłabym jeść niemalże codziennie ryż z warzywami 🙂
Cały dzisiejszy dzień myślę o tym ROMANTYZMIE…jak to u nas wygląda… Cóż, podpisać się mogę pod słowami Magdy „Romantycznych wieczorów u nas jak na lekarstwo”. Dwójka maleństw, praca zmianowa, zabieganie robi swoje- wieczorem padamy jak muchy i niestety gdzieś w tym wszystkim zapominamy o sobie, o swoich potrzebach…a przecież to jest szalenie potrzebne! Czasem jednak zdarzy się nam mieć ROMANTYCZNY wieczór. Jest to wtedy bardzo spontaniczne i z niespodzianką dla drugiej osoby. Zazwyczaj jest to wino, świece, wspólna kąpiel, która działa niesamowicie relaksująco, odprężająco ale i też pobudzająco 🙂 Niestety chwilowo nie możemy sobie pozwolić na ROMANTYZM poza domem…a szkoda…bardzo… Czytaj więcej »
Swietny tekst :), a u nas dzisiaj bedzie romantycnzy wieczor, synek zostaje pod opieka cioteczke, a maz zabiera mnie i brzuszek 😉 na romantycnzy wieczor, bedzie w pubie znajomych gral na gitarze, a potem romantyczna kolacja i obowiazkowo pojdziemy na pudding bananowy… ja trafilam na wyjatkowego romantyka, wiec romantyczne wieczory to u nas czesto 🙂
Artykuł zachęcił mnie do zagłębienia się w tę tajemną sztukę japońską…i o dziwo, nie będąc zwolennikiem jakichkolwiek morskopodobnych specjałów, mam ochotę spróbować! Ale na początek w formie wizyty w sushi-barze, co łatwe nie będzie, ponieważ w naszym miasteczku o takim miejscu można pomarzyć, a do najbliższego i tak daleko… Co do romantyzmu…od ok. 7 miesięcy nie wiem co to jest! Nie mamy na to czasu, ochoty, a przede wszystkim sposobności… Maluch jest na pierwszym miejscu i nie pozostawia nam sił na romantyczność. Czas to zmienić! Ale jak znajdziemy ten czas 🙂
Na sushi namówił mnie mój mąż, któy jest jego wielkim wielbicielem. Jadłam trzy razy i nie mogę powiedzieć żebym piała z zachwytu. Najbardziej smakowało mi do tego śliwkowe wino Choya ( nie dam głowy uciąć za pisowanię ale czytaj czoj). Romantyczne wieczory – kilka razy do roku jak na lekarstwo – niestety mąż nie jest romnatykiem:(
Ja też lubię to japońskie winko – a najbardziej choya silver 🙂 Ale nie bardziej niż samo sushi 😉