Cudowne życie – cudowny film. Idźcie do kina!

Cudowne życie to cudowny film. Krótko i na temat. I w zasadzie mogłabym na tym zakończyć, ale… obawiam się, że to za mało, żeby przekonać Was do pójścia do kina, bo przecież każdy z nas ma inną definicję „cudowności”. Spróbuję więc jednak uzasadnić swoją opinię 😉
Jak wielka jest siła matczynej miłości?
Cudowne życie to film, który odpowiada na to pytanie aż nazbyt dosłownie. W internecie pełno jest sloganów typu: mama może wszystko, dla matki nie ma rzeczy niemożliwych, matka to superbohaterka. Ale w 1963 roku internetu nie było, dzieci wychowywano surowiej, a macierzyństwo miało inne ramy i ograniczenia.
Właśnie wtedy – w latach 60., we Francji, w rodzinie marokańskich imigrantów – na świat przyszedł Roland Perez. Najmłodszy z sześciorga dzieci Esther Perez, obdarzony jednak wyjątkowym kawałkiem matczynego serca. Dlaczego? Bo urodził się ze stopą końsko-szpotawą – wadą, która w tamtych czasach oznaczała jedno: trwałe kalectwo.
Dziś medycyna radzi sobie z tym całkiem nieźle, choć leczenie nadal jest długie i bolesne. Ale wtedy? „On nigdy nie będzie chodził” – mówili lekarze. Tylko że jego matka zwyczajnie odmówiła przyjęcia tego do wiadomości. Nie i koniec. Codziennie obiecywała synowi, że wyzdrowieje. Że będzie miał cudowne życie. I wierzyła w to z taką siłą, że trudno było nie wierzyć razem z nią. Wydeptywała ścieżki do kolejnych specjalistów, choć wszyscy rozkładali ręce. Aż w końcu jeden powiedział, że może coś dałoby się zrobić… ale przyszła za późno.
Nawet to jej nie złamało. Ta determinacja, ta uparta, niezłomna wiara, musiała mieć źródło w miłości – bo żadnych racjonalnych przesłanek nie było. Były za to oskarżenia: że zaniedbuje dziecko, że nie posyła go do szkoły, że sprzeciwia się zaleceniom medycznym. I naprawdę niewiele brakowało, by Roland został odebrany rodzinie przez „system, który wie lepiej”.
Wiele trudnych miesięcy chłopiec leżał w łóżku, słuchając piosenek Sylvie Vartan i oglądając telewizję. To była jego ucieczka. Nadzieja. A nawet coś więcej – magia. Na piosenkach Sylvie uczył się czytać. Dzięki nim miał siłę przetrwać.
Nie chcę za bardzo spojlerować, więc tylko powiem: tak, Roland w końcu zaczął chodzić. Jak do tego doszło? Przekonajcie się sami – polska premiera już 18 lipca. Dystrybutorem jest Best Film, a więc do kin można iść w ciemno 😉
Czy można kochać za bardzo?
Na początku filmu wydawało mi się, że nie. Ale z czasem… zaczęłam się wahać. Matka, która przez kilka lat poświęcała się synowi całkowicie, nie potrafiła się wycofać. Roland dorastał, chciał niezależności, a ona – nadal była wszędzie. Zbyt blisko. Nadal chciała być odpowiedzialna nie tylko za niego, ale też za jego żonę, dzieci, dorosłe decyzje.
Miłość bywa zaborcza. Bywa trudna. I dokładnie taką relację między matką a synem pokazuje film. Nie słodką, nie wyidealizowaną – ale szczerą, pogmatwaną, pełną napięć, ale też nierozerwalnej więzi. Tak, Roland miał czasem dość. Ale przecież… kto by nie miał?
Chłodnym okiem…
Przełożyć kilkadziesiąt lat życia na półtoragodzinny film? No nie da się bez uproszczeń. Jasne, że Roland nie wstał pewnego dnia na wyprostowanej nodze jak w bajce. Na pewno musiał długo ćwiczyć, uczyć się równowagi, pionizacji… Ale film nie pokazuje wszystkiego – i dobrze. To nie dokument medyczny. Te „przeskoki” (jest ich więcej) trzeba zaakceptować jako skróty narracyjne, a nie błędy. W moim odczuciu Ken Scott napisał genialny scenariusz na podstawie autobiograficznej książki Rolanda Pereza i jeszcze genialniej wyreżyserował film. Jakie to jest spójne! Żadnego łatania dziur scenami, które nic nie wnoszą, każda jest ważna.
Polski tytuł Cudowne życie dobrze oddaje przesłanie filmu. Ale warto wiedzieć, że oryginalny tytuł to Ma mère, Dieu et Sylvie Vartan – czyli Moja mama, Bóg i Sylvie Vartan. Trzy postaci, które najbardziej ukształtowały życie Rolanda Pereza. Taki zresztą jest tytuł książki. Aż żal, że nie przetłumaczono jej na język polski.
Cudowne życie – historia prawdziwa
Tak, to wszystko wydarzyło się naprawdę. Roland Perez istnieje – jest adwokatem, pisarzem, ojcem. Jego historia jest nieprawdopodobna… i właśnie dlatego poruszająca. I tak – po latach spotkał Sylvie Vartan. A co więcej – ona zagrała w tym filmie samą siebie. I tu muszę powiedzieć: „Co za głos!” Nie mówię nawet o tym, jak śpiewa (choć też robi wrażenie), ale jak mówi. Niski, głęboki, magnetyczny. Czeka się, aż powie kolejne zdanie, jakby było piosenką. Sylvie Vartan zdecydowanie zasługuje na więcej rozpoznawalności w Polsce. Jej piosenki na pewno ubogaciły film.
Szczerze? Nie znałam jej wcześniej. Ale od razu odpaliłam Spotify. Warto.
Muzyka, która chwyta za serce
Ścieżka dźwiękowa jest piękna. Delikatna, subtelna, francuska – a więc dla wielu osób egzotyczna, ale przez to jeszcze bardziej przyciągająca uwagę. Muzykę specjalnie do filmu skomponował Nicolas Errera. Ścieżkę dźwiękową można znaleźć na Spotify.
Film jest z napisami – i dla mnie to ogromny plus. Francuski język jest tak melodyjny, że zagłuszenie go lektorem byłoby zbrodnią. A emocje wyrażane w oryginale są nie do podrobienia.
Realizm, który robi wrażenie
Kostiumy i scenografia? Top. Naprawdę czuć, że jesteśmy we Francji lat 60. Stroje, wnętrza, ulice – wszystko oddane z pieczołowitością. Widać ogrom pracy twórców. Ten film nie wygląda na tani – i zdecydowanie nie jest tani emocjonalnie.
Kostiumologiem przy tym filmie była Anne Schote. Jestem pewna, że to nazwisko jeszcze nie raz usłyszymy.
Emocje, które się nie mieszczą
Cudowne życie jest filmem, który się przeżywa, a nie tylko ogląda. Emocje wylewają się z każdej sceny. To opowieść, która zmusza do refleksji – o rodzicielstwie, o poświęceniu, o miłości, o własnych dzieciach i o swoich rodzicach.
Widziałam gdzieś w internecie, że ktoś próbował sprzedać ten film jako komedię. Nie, nie i jeszcze raz nie. Oczywiście – zdarzy się kilka uśmiechów. Ale będzie też sporo łez. To film, który porusza najczulsze struny, arcydzieło biograficzne, które zostaje w głowie (i w sercu) na długo.
Nie dla dzieci – przynajmniej nie młodszych. Myślę, że 15+ to dolna granica, żeby ten film był zrozumiały emocjonalnie.
Aktorstwo? Na kolana!
Autentyczność. Charyzma. Wiarygodność. Tak, wiem, że to zawodowi aktorzy, ale daję Wam słowo – tam było coś więcej. Tam była prawda.
W rolę Rolanda wcieliło się czterech dziecięcych aktorów i jeden dorosły – Jonathan Cohen. Gdybym nie sprawdziła, upierałabym się, że to jedna i ta sama osoba, a film kręcono co najmniej 20 lat… Podobieństwo kolejnych „Rolandów” wyraźnie widoczne, w żadnym razie nie naciągane.
Esther? Dopiero internet przekonał mnie, że tu na odmianę mamy jedną aktorkę – Leilę Bekhti, a charakteryzator zatrudniony przy produkcji filmu zasługuje co najmniej na Oscara. Jak ona się wiarygodnie starzała, mówię Wam. I nawet pod koniec filmu trudno było poznać, że to charakteryzacja dodała jej lat. Zresztą zobaczcie:
Idźcie do kina na Cudowne życie!
Cudowne życie to film, który powinien zobaczyć każdy. Rodzic, dziadek, dorosłe dziecko, singiel, ciocia, sąsiadka. Górna granica wieku nie istnieje, dolną ustaliłabym na wspomniane 15 lat.
Szukacie jednego powodu, żeby go obejrzeć? Nie znajdziecie. Bo jest ich kilkanaście. Może kilkadziesiąt. Po prostu: idźcie. Bo warto. Bo to film, który coś zmienia. I zostaje w człowieku na długo.
PS. Mój totalnie niesentymentalny mąż powiedział, że film jest piękny. I wiecie co? Jeśli on tak mówi – to znaczy, że ten film naprawdę przebił sufit.