Dlaczego kocham pracę zdalną, a zdalna nauka mnie do szału doprowadza? Właśnie dlatego!
Mogłoby się wydawać, że ja, która szósty rok klepie zdalnie w komputer, stanę się orędowniczką zdalnej nauki. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Nauka zdalna ma dla mnie jeden plus – można się wyspać. Reszta to pomyłka.
Nauka zdalna – smutna konieczność
Nikt sobie tego nie wybierał, wyszło, jak wyszło i tyle. Nie ma żadnej alternatywy, bo w obecnej sytuacji nawet zwolnienie lekarskie raczej nie uchroniłoby dziecka przed koniecznością odrabiania lekcji. A nawet gdyby terminy zostały odroczone, to zaległości i tak trzeba by nadrobić. Bez sensu. Chcąc czy nie, a strzelam w ciemno, że w większości przypadków nie, uczniowie muszą spędzać codziennie wiele godzin przed komputerem. Niech ktoś spróbuje mnie przekonać, że to dla ich dobra.
Nauka zdalna to nie praca samodzielna
Teoretycznie. Bo w praktyce tylko kilka nauczycielek Duśki faktycznie prowadzi lekcje online. I trwa to od niedawna. Pierwsze półtora miesiąca zdalnej nauki polegało na robieniu tego, co nauczyciele zlecili za pomocą e-dziennika. Czyli dzieciaki musiały uczyć się same, ewentualnie z pomocą filmików na YouTube. Pół biedy jak są zdolne, lotne i nie mają zaległości, to i nowy temat przyswoją. Gorzej, jak trzeba im coś wytłumaczyć. A rodzice są różni. Nie każdy był w szkole orłem z matematyki, nie wszyscy znają angielski. Ba! Nie wszyscy umieją obsłużyć platformę do zdalnej nauki (która moim zdaniem jest beznadziejna, totalnie nieintuicyjna), a co dopiero pomóc w tym dzieciom.
Tak na marginesie, z obsługą platformy to i nauczyciele mają problem. Na mój gust powinni mieć jakieś szkolenia w tym zakresie, wszystkim by na zdrowie wyszło.
Dlaczego nauka w domu trwa dłużej
Bo niektórzy nauczyciele nie mają wyobraźni. Przykład z naszego podwórka: „Obejrzyj filmiki i napisz notatkę”. Filmiki trwały około pół godziny, ich poziom oceniłam jako średni, bo akurat miałam dobry dzień. W gorszy powiedziałabym, że były po prostu beznadziejne. Pytam dziecka, czy jest w stanie napisać notatkę. Nie. Musi obejrzeć jeszcze raz. Ja wiem, że można oglądać i jednocześnie robić notatki, ale po pierwsze trzeba mieć podzielność uwagi, a ta przychodzi z wiekiem i to wcale nie do wszystkich; po drugie, obawiam się, że żaden nauczyciel nie uczył samodzielnego robienia notatek. Wygodniej i szybciej jest podyktować najważniejsze punkty do zeszytu. Szkoła podstawowa to nie studia.
Praca samodzielna wymaga samodyscypliny i dobrej organizacji. Jest cała masa dorosłych ludzi, którzy twierdzą, że się do tego nie nadają. Wierzę im, bo nie każdy potrafi sam sobie być szefem wrednym i niewyrozumiałym. A tak trzeba, inaczej utonie się w gąszczu zawalonych terminów. A dzieciaki? Skąd niby mają mieć takie umiejętności? Rozwlekają pracę w czasie, ile się da, bo zwyczajnie nie mają poczucia owego czasu. Skąd mają mieć, skoro do tej pory działały od dzwonka do dzwonka?
Moje dziecko przyzwyczajone jest do mojego stylu pracy – termin rzecz święta i widzi, że jak trzeba, to ja po nocach siedzę, byle tylko tych terminów dotrzymać. Na tym polu mam łatwiej, nie muszę tłumaczyć, dlaczego lekcje zadane na dany dzień mają być tego dnia zrobione. Tak ma być i koniec. Ale wiem, że nie wszędzie jest tak różowo i są dzieci, które mają dwutygodniowe zaległości. I wcale się temu nie dziwię.
Rodzice nie są nauczycielami
I nawet nie o to mi chodzi, że nie potrafią przekazywać wiedzy (a to trzeba umieć, żeby kogokolwiek czegokolwiek nauczyć), ale że zwyczajnie nie mają na to czasu. W założeniu wszyscy mieli zostać w domach, a więc rodzice pracować zdalnie i mieć czas dla dzieci. No to wymyślił chyba ktoś, kto nigdy zdalnie nie pracował i nie wie, na czym to polega!
Nie da się pracować umysłowo, jednocześnie tłumacząc dziecku zawiłości geometrii, tajniki stawiania przecinków i nieścisłości w podręczniku do historii. Po prostu się nie da. No i nie wszyscy rodzice pracują zdalnie albo mogli zostać w domu „na opiece”. Są tacy, którzy mogą dopiero po powrocie z pracy „sprawdzić” prace domowe dziecka, a w praktyce często wówczas wtedy siadają z nim do lekcji. Bo prawda jest taka, że mało które dziecko w szkole podstawowej (może siódme i ósme klasy są bardziej zdyscyplinowane), jak zostanie samo w domu, to te lekcje zrobi. Są ciekawsze rzeczy do robienia. Więc nie, rodzic nie jest w stanie zastąpić nauczyciela. Może garstka się nada, ale to wyjątki potwierdzające regułę.
Braki sprzętowe
Żeby uczyć się zdalnie, trzeba mieć na czym. Tylko jak w domu jest czworo dzieci i jeden komputer (znam taki przypadek) to niestety, ale „Houston, mamy problem”. I nie, nie da się zastąpić komputera telefonem komórkowym. Spotkałam się z taką opinią i absolutnie się nie zgadzam. Na małym ekranie po prostu nic nie widać. Pomijam, że wbrew powszechnemu przekonaniu, nie każde dziecko ma smartfona.
Z komputerami, które stoją w domach, też jest różnie. Nie wszystkie mają dość zasobów, by obsłużyć platformę do zdalnej nauki i kilka dodatkowych programów, których życzą sobie nauczyciele. To naprawdę nie jest tak, że każdy mógł z marszu w tę naukę zdalną wejść. Zresztą z home office było tak samo. Skorzystała branża elektroniczna, bo kamerki i słuchawki rozchodziły się jak świeże bułeczki. Laptopy ponoć też. Obstawiam, że wiele osób brało na raty, albo się zadłużało.
Tu narzekam całkowicie altruistycznie, bo akurat tego problemu z autopsji nie znam. Ale wiem, że występuje. I to nie tylko po stronie uczniów. Nauczyciele też wcale nie mają różowo, a czasem muszą się dodatkowo dzielić ze swoimi dziećmi. Być może to jest powodem, dla którego jeden z nauczycieli językowców nie robi zdalnych lekcji, a w zamian przysyła teoretyczne formułki. Tylko obawiam się, że nauka języka w takiej formie to strata czasu.
Nauczyciele mają przegwizdane
Nie myślcie sobie, że o tym nie wiem. Szkoły dostały wytyczne od ministerstwa (któremu wydawanie wytycznych idzie bardzo dobrze) i dyrektor musi wydać odpowiednie dyspozycje. Pół biedy, jeśli wie, jakie dyspozycje wydać. Niestety, bardzo często nauczyciele po prostu dostawali informację, że mają się zalogować na platformę i za jej pomocą przesyłać lekcje. Albo prowadzić.
Wiem, że nauczyciele siedzą przed komputerem mniej więcej tyle, co dzieciaki, bo mają masę rzeczy do ogarnięcia. Wiem, że od sprawdzania prac przesłanych w formie skanów oczy im wypływają. Wiem, że mają dużo papierkowej roboty dodatkowo, bo przecież biurokracja rzecz święta i najważniejsze to udowodnić, że pracują. Wiem to wszystko. Ale to jednak dorośli ludzie, z jakimś bagażem doświadczeń i większą odpornością na kopniaki od życia. Więc sercem jestem po stronie dzieci, które zostały nagle wyrwane ze swojego bezpiecznego świata, zamknięte w domach i zarzucone pracą, która przekracza ich możliwości.
Magiczne słowa – podstawa programowa
Nauczyciele muszą ją zrealizować i ponoć dlatego dużo zadają. Jeden z moich znajomych zadał bardzo trafne pytanie: „To co robili do tej pory?”. I to akurat ojciec drugoklasisty, więc teoretycznie dziecka, które powinno mieć obecnie względny luz, bo przecież maluchy więcej się uczą przez zabawę i powtarzanie, niż faktycznie zakuwają wiedzę.
Naprawdę staram się rozumieć, że z punktu widzenia rodzica wygląda to inaczej, niż z punktu widzenia nauczyciela, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że przynajmniej niektórzy nauczyciele (bo nie wszyscy, mam też pozytywne przykłady w zanadrzu) doszli do wniosku, że skoro dzieciaki i tak siedzą w domu, to mogą więcej popracować, bo co niby mają do roboty? I to jest nie tylko moja opinia.
Reasumując: to nie tak, że o wszystko obwiniam nauczycieli, chociaż oni mają najwięcej do powiedzenia. Powodów, dla których nauka zdalna wygląda tak, a nie inaczej, jest dużo. Niemniej nie mam dobrego zdania o tej formie edukacji. Obawiam się, że jak dzieciaki we wrześniu wrócą do szkoły, to będą miały braki wielkości krateru po Meteorycie Tunguskim.