Szalony urlop
Jedna lampka wina, jeden miły wieczór, jedno małe szaleństwo. W sumie to nie takie małe…No ale zacznijmy od początku.
Jest kwiecień, beztroski urlop w Krakowie, żadnych zmartwień, tylko relaks. Codzienne spotkania ze znajomymi, głównie tymi dzieciatymi, bo przecież po trzydziestce to raczej większość już się dorobiła chociaż jednego potomka/potomkini.
Parapetówka u znajomych do późna, jakieś winko czy nalewka, po troszku, kulturalnie, przecież wyszliśmy z dziećmi. Wracamy do domu, maluchy zasypiają dość szybko… My, jakoś nie jesteśmy śpiący. Siadamy w salonie i rozkoszujemy się ciszą i przyjemnym wieczorem.
Potem chwila szaleństwa… No przecież niektórzy dorośli tak mogą, oczywiście “niektórzy” dorośli z innymi “niektórymi” dorosłymi 😉
Wracamy po urlopie do szarej codzienności w Dublinie. Mijają dni, tygodnie. Staramy się jak najwięcej jeździć z dziećmi i odwiedzać nowe miejsca, kiedy tylko jest wolny dzień i pogoda dopisuje, co w Irlandii nie jest takie łatwe 😉
Zaczynam źle się czuć, jazdy samochodem są uciążliwe, mam kłopoty żołądkowe, wraca mi moja dziecięca przypadłość czyli choroba lokomocyjna. Ciągle jestem głodna albo mi niedobrze. W końcu postanawiam iść do lekarza, bo przecież jak długo może człowiekowi być niedobrze, może to jakieś wrzody albo coś… myślę. Mąż rzuca, że może jestem w ciąży, zbywam go, bo przecież dopiero co miałam okres.
Dla jego i własnego spokoju robię test ciążowy, bo przecież lekarz na pewno zapyta czy nie jestem w ciąży, więc jak pokażę wynik to będziemy mieć wszyscy pewność, że trzeba szukać innej przyczyny.
Kupuję w aptece jakiś pierwszy lepszy test, wracam do domu i idę do łazienki. Kiedy myję po wszystkim ręce, przypadkowo rzucam na niego okiem i zamieram… Dwie kreski niemal od razu, mocne i wyraźne. Chwilę później dzwoni mąż (ma gość wyczucie) odbieram i nic… nie potrafię wykrztusić z siebie słowa. Mąż dopytuje czy wszystko ok, czemu milczę, w końcu z trudem wybąkuję, że są dwie kreski. Ja w szoku a mąż się cieszy… Lepiej to przyjął ode mnie…
Wieczorem rozmawiamy na spokojnie i mówię, że przecież to niemożliwe, że test na pewno się myli no bo jak, kiedy. Oczywiście wiem skąd się biorą dzieci, przecież dwójkę całkiem świadomie spłodziliśmy, zresztą o Adiego staraliśmy się ponad półtora roku! No ale przecież wiatropylna nie jestem, a od ostatniego okresu nie było takiej opcji, zabezpieczaliśmy się. No i wtedy mój całkiem idealny i całkiem genialny mąż przypomina mi nasz uroczy wieczór podczas urlopu… Nagle wszystko zaczyna się układać, moje mdłości wypadałyby na 6-7 tydzień, okres mógł być zwykłym plamieniem w terminie kiedy powinnam mieć normalnie okres, a moje osłabienie jest w tej sytuacji całkiem oczywiste.
Umawiam się szybko na wizytę u lekarza, który kilka dni później rozwiewa moje wątpliwości i potwierdza, że ten jeden wieczór odpowiada za całe zamieszanie.
W moim brzuchu rośnie mała fasolka. Moja niezawodna jak dotąd intuicja wybrała się na urlop i olała mnie…
Ogarnął nas lekki popłoch, dotarło do nas, że trzeba jakoś się odnaleźć w tej nowej sytuacji, ogarnąć trochę z tym wszystkim, ale na szczęście po kilku dniach wieczornych rozmów, ułożyliśmy sobie w głowach całą sytuację, zaczęliśmy się cieszyć. Powiedzieliśmy dzieciom, które zaraz zaczęły zastanawiać się, które czego nauczy maluszka, czy będzie chłopcem, czy dziewczynką i jak damy mu na imię. Z każdym dniem coraz bardziej przywiązują się do niego/niej, bo jeszcze nie wiemy jakiej płci jest nowy członek naszej rodzinki. Przytulają się do brzuszka, rozmawiają z nim, po wizycie u lekarza oglądają zdjęcia. Chcą wszystko wiedzieć, co słychać u maluszka, jak się czuje i czy już planuje wychodzić 😉
Teraz jestem w 17 tygodniu. Jesteśmy już spokojniejsi, ułożyliśmy sobie w głowach plan jak zorganizować to wszystko. Nie powiem, bo będzie to dla nas niemała rewolucja, nagle z myśli o rodzince 2+2 trzeba się przestawić na 2+3.
Tak wiem, zawsze marzyła nam się duża rodzina, tylko jakoś nie myśleliśmy, że to już, że to teraz nadszedł ten moment. Choć może to i dobrze, sami pewnie odkładalibyśmy to na kiedy indziej, bo zawsze może być bardziej odpowiedni czas. Zresztą przecież mój zegar biologiczny tyka, mam 33 lata i za kilka lat mogłoby być za późno. Dlatego pomimo pewnych trudności, które nam się przez to pojawiły, cieszymy się naszym kolejnym szczęściem, które już w styczniu pojawi się na świecie 🙂
Mówi się, że każda ciąża jest inna i to prawda. Po doświadczeniach z dwóch poprzednich inaczej i spokojniej podchodzę do wszystkiego, jestem bardziej zrelaksowana i cieszę się każdym kolejny dniem, łatwiej przychodzi mi radzenie sobie z ciążowymi przypadłościami. Nie panikuję, nie stresuję się, jak to bywało wcześniej. Pozwalam sobie na chwile relaksu, częściej odpoczywam, korzystam z tego czasu, by przygotować się spokojnie na przyjście maluszka na świat. Prawdziwa rewolucja nastąpi później.
Oj szalony 🙂
Ogromne gratulacje!!!!!
No to lekturka ☺☺
hihi niezapomniany urlop 🙂 gratulacje 🙂