Na pierwszą lekcję religii mama zaprowadziła mnie do salki w starym budynku obok kościoła. Chodziłam do przedszkola, a lekcje religii dla chętnych maluchów odbywały się po niedzielnej mszy dla dzieci i nie były obowiązkowe. Ale fajnie było, lubiłam te zajęcia.
Katecheza nigdy nie trwała długo (tak sądzę, bo nigdy nie miałam dosyć, a przecież miałam zaledwie sześć lat), na koniec dostawało się obrazek do pokolorowania i wklejenia do zeszytu. Do dziś pamiętam szary brulion obłożony w kraciastą, ceratową okładkę. O podręcznikach do religii nie było mowy.
Przez osiem lat podstawówki nadal chodziłam, a raczej chodziliśmy całą klasą, na religię do salki przy kościele. Jakoś nikt nie robił tragedii z tego, że dzieci po szkole muszą przejść około kilometra do kościoła. Dla nas, dzieciaków, też nigdy nie było to problemem. A lekcje religii w kościele dawały nam poczucie, że jesteśmy tego kościoła częścią. Były totalnie nieprzymusowe, ocena z religii nie miała praktycznie żadnego znaczenia, a jednak chodzili wszyscy. A nie, przepraszam, nie chodziły dwie osoby, ale to byli świadkowie Jehowy. Nigdy nie byli odtrąceni przez resztę klasy. Dlatego jak dziś słucham o biednych, wyobcowanych, niechodzących na religię dzieciach, zastanawiam się skąd to wyobcowanie się bierze. One się tak czują, czy rodzice im mówią, że powinny się tak czuć? Od razu powiem, że Duśka bawi się w szkole z dziewczynką, która nie chodzi na religię. A ja uważam, że rodzice tej dziewczynki to świetni ludzie. Niech więc nikt mi nie próbuje zarzucać, że podświadomie przekazuję dziecku negatywne nastawienie. Nie mam takiego, nigdy nie miałam. To chyba się nazywa tolerancja?
Wracając do salki przy kościele: my – dzieciaki i późniejsza dorastająca młodzież chętniej angażowaliśmy się w różne działania okołokościelne. Należeliśmy do różnych mniej lub bardziej poważnych grup przykościelnych, pomagaliśmy w organizowaniu jasełek, jak było trzeba sprzątaliśmy kościół, bielanek i ministrantów było tyle, że ciężko to było ogarnąć. Czasem na katechezę przychodził ksiądz proboszcz, ot tak, pogadać. Mogliśmy wtedy zobaczyć go innego niż grzmiącego kazanie z ambony. Nie wyrastaliśmy na dewotów. Po prostu byliśmy częścią parafialnej wspólnoty.
Kiedy poszłam do liceum religię przeniesiono do szkół. Poczułam się jakby ktoś mi coś zabrał. Po pierwsze szkoła nie leżała na terenie parafii więc zaczął mnie uczyć obcy ksiądz. Po drugie otworzył dziennik i sprawdził obecność. Po trzecie zrobiło się sztywno, formalnie i daleko od kościoła. To już nie były te spotkania w salce, które tak bardzo lubiłam. Religia w szkole chcąc nie chcąc szybko stała się lekcją, na której spisywało się nieodrobione prace domowe. Ksiądz, chociaż bardzo fajny, musiał się trzymać szkolnych wytycznych. Sprawdziany, kartkówki, odpowiedzi ustne… Mówiąc dzisiejszym językiem: WTF?! A gdzie ten nastrój, atmosfera, gdzie wspólnoty (tak, moim zdaniem ruch bielanek umarł śmiercią naturalną, gdy religia przeniosła się do szkół, ministrantów też coraz mniej), gdzie księża w cywilnych ciuchach mówiący do nas ludzkim językiem? I przede wszystkim gdzie dobrowolność, możliwość wyboru? W moim liceum nie przewidziano „niereligijnych” i tak na dobrą sprawę nie wiem jak sobie radził kolega, który na religię nie chodził. Podejrzewam, że w lecie siedział w parku, w zimie czasem siedział z nami w klasie, ale się nie modlił ani nie udzielał. Księdzu to nie przeszkadzało. Ale czy o takie rozwiązanie chodziło?
Jestem katoliczką, wierzącą i praktykującą. I od lat głosiłam pogląd, że religia powinna wrócić do kościoła. Niech przyparafialne domy katechetyczne znowu ożyją. Niech dzieciaki wiedzą, że kościół to nie tylko msza w niedzielę, ale o wiele więcej. Niech mają świadomość w jakiej wierze dorastają i świadomie w niej wytrwają lub świadomie odrzucą. Niech ocena z religii nie będzie tylko i wyłącznie podwyższaczem średniej.
Głosiłam takie poglądy na prawo i lewo. A potem zobaczyłam tego demota:
i pomyślałam: cholera, człowiek ma rację. W czasach realnego zagrożenia islamizacją Europy religia w szkole może być naszym ostatnim murem obronnym. A ja nie chcę chodzić w burce. Może mnie to nie grozi, ale Duśce już tak. Nie chcę dla niej takiej przyszłości:
I teraz mam dylemat, bo z jednej strony uważam, że lekcje religii w kościele lepiej spełniały swoją funkcję, z drugiej strony masowo napływający do Europy Syryjczycy są dla mnie ni mniej ni więcej jak tylko religijnymi terrorystami. A ja zdecydowanie chcę być chrześcijanką, ale szczerze mówiąc: mam dla kogo żyć i wcale nie chcę zostać męczennicą.
Trochę nie wiem jak odebrać ten wpis, bo mi nieco zalatuje bezstesowym wychowaniem, a może jestem przewrażliwiona? Przyznaje, zdarza mi się powiedzieć dziecku ze wyrzucę zabawki do śmiecci jak wreszcie nie posprząta, pewnie czasem nieświadomie wpędzam je w poczucie winy, ale takze mówimy sobie, że bardzo się kochamy, tak wprost. Nie da się skarcić dziecka bez wywołania u niego niezadowolenia, lęku czy poczucia winy. I wcale nie uważam, żeby to było tak do końca złe. Czasem dziecku poczucie winy jest potrzebne do tego, aby na przyszłość wiedziało, że tak nie można. Pewne emocje lepiej poznać w domu, i móc się… Czytaj więcej »
Nie chodzi o bezstresowe wychowanie, chodzi o szacunek. Dorosłym nie mówimy pewnych rzeczy, ale do dzieci (i zwierząt) już owszem. A można inaczej.
Dziecku zamiast oceniania, krytykowania, krzyczenia należy tłumaczyć – także, albo przede wszystkim to, co jest dla nas oczywiste: co to znaczy „posprzątaj”, „przestań”, „zmieniłam zdanie”…