Kiedy moje plany biorą w łeb, czyli o tym co mnie ogranicza
Od prawie pięciu lat życie dzielę z dwoma mężczyznami – notabene mężczyznami mojego życia. Dzielę swoją dobę pomiędzy jednym i drugim a gdzie w tym wszystkim jest czas dla mnie, na moje plany, pasje i przyjemności?
Moje zajęcia umiejętnie wplatam pomiędzy plany męża i syna. Od kilku lat niezależnie od warunków, od tego czy pracuję zawodowo czy nie, lawiruję by ogarnąć otaczającą mnie rzeczywistość. Czuję się za wszystko odpowiedzialna, niczym chodzące centrum dowodzenia. Nie umiem być egoistką i nie potrafię swoich planów postawić na piedestale pierwszeństwa.
To najważniejsi mężczyźni mojego życia. Mąż ograniczył mnie swoją pracą zawodową. Odkąd pamiętam (a razem jesteśmy prawie 12 lat) od niej zależał nasz wspólny czas i ona w dużej mierze wpływała na rozkład mojego dnia. A syn uziemia, gdy jestem sama koniecznością zapewnienia opieki, zawiezienia na zajęcia dodatkowe, lekarza i tak dalej (dopisać mogłabym cała listę). Nie wszędzie chcę i mogę z nim iść. Z pewnością ulgę przyniosłaby pomoc ze strony dziadków, ale to dla mnie towar luksusowy i mocno deficytowy. Nie mam ich pod ręką, dyspozycyjnych w każdej chwili.
Po narodzinach dziecka swoją dobę musiałam rozciągnąć tak, by został mi choć skrawek swobody. Przyznam, że z upływem czasu doszłam do perfekcji, jestem mistrzynią logistyki, planowania i zaginania czasoprzestrzeni. Niestety mimo rozwoju na tym polu czuję, że tęsknię za własną spontanicznością, niezależnością i wolnością. Od tak nie mogę wyjść sama pod wpływem chwili z domu, krzyknąć auf Wiedersehen! I w drogę. Często działam jak robot zaprogramowany do określonych zadań. Bezbłędnie spełniam oczekiwania i wykonuję kolejne powierzone mi zadania. Nie ryzykuję, twardo stąpam po ziemi. Ot, czysta zimna kalkulacja
Nie mogę zostawić dziecka i wyjść na kawę z koleżanką czy siłownię. Mimo, że to już nie niemowlak i gdy trzeba zajmie się sam sobą, to opiekę na czas mojej nieobecności musi mieć. Z wyprzedzeniem muszę planować swoje zajęcia poza domem uwzględniając to, że często nie wiem, o której małżonek w nim będzie. Siłą rzeczy wypracowaliśmy kompromis, w którym ja jestem stroną bardziej pokrzywdzoną. Tak, czuję się poszkodowana! Rozumiem, że pod pewnymi względami jest mi łatwiej modyfikować plany niż mężowi, który dłużej pracuje, jednak to mnie ogranicza. Rozsądek mówi, że muszę tak postępować jako odpowiedzialna matka biorąca pod uwagę względy ekonomiczne (faktem niezaprzeczalnym jest, że mężczyźni więcej zarabiają i lwia część budżetu domowego to ich zasługa), a gdzieś jakaś cząstka mnie się przeciwko temu buntuje i krzyczy: chcę zmiany! Nieraz dwoję się i troję, staję na głowie, wkurzam się, tupię nogami a i tak końcem końców niektóre moje plany biorą w łeb. Sorry taki mamy klimat, a raczej ja mam rzeczywistość. Mimo okresowych buntów przyzwyczaiłam się do takiego działania i zaakceptowałam istniejącą konieczność. Pogodziłam się z tym, że sytuacja wymogła na mnie zachowanie bym swoją asertywność schowała nie raz nie dwa głęboko w kieszeń.
Chciałabym się sklonować, by być w kilku miejscach na raz. Choć taka umiejętność bardziej przydałaby się mojemu mężowi, wówczas nie musiałby ze względu na pracę tracić cennych chwil z życia rodziny a ja rezygnować czy przekładać swoje plany.
I tak przezyte zycie da Pani spelmienie?
Życie nie jest tylko białe albo czarne. To że nie raz muszę przełożyć swoje plany nie świadczy o tym, że jestem nieszczęśliwa. Wkurza mnie to nie raz to fakt.
Nie wiem, co mam rozumieć pod pojęciem spełnionego życia? Czy urąga to mu, że w niektórych sytuacjach rezygnuje ze swoich planów jedna lub druga strona?
Jesli obie strony to gratuluje I poslucham jak to sie robi, zeby obie strony mialy czas tzw wolny, by kazdy z rodzicow, partnerow , malzonkow wiedzial ze Na mnie tez przyjdzie sprawiedliwa pora… Ze sie idzie doczekac Na swa kolej