„Pracujesz?” „Nie, siedzę w domu z dzieckiem.” Przyznajcie się drogie mamusie, ile razy miałyście poczucie winy odpowiadając w ten sposób? Ile razy tłumaczyłyście, że dziecko małe, że choruje, że do żłobka się nie dostało… że… że… że….
Właściwie do roku miałam spokój, nikt nie pytał, czy pracuję, czy zamierzam szukać pracy, czy mam jakiekolwiek plany. Niespełna roczne dziecko wszystkim skutecznie zamykało usta. Zaczęło się trochę później, gdy Duśka miała mniej więcej półtora roku. Może nawet ciut więcej.
– Złożyłaś już podanie do żłobka?
– A niby po co?
– Nie zapisujesz dziecka do żłobka?! Przecież jesienią będzie miała już dwa lata!
To był taki głupi czas nagonki na rodziców, by jak najszybciej oddawali dzieci pod opiekę państwu, a sami wracali pracować na podwyższenie PKB. Kij z tym, czy żłobek miał być prywatny, czy państwowy, miał być i koniec. Niezapisanie dziecka do żłobka było równoznaczne z zaniedbaniem go, bo przecież maluch musi się rozwijać, poznawać nowych ludzi, przebywać wśród dzieci, nie może tylko siedzieć w domu z mamą. To, że Duśka znała mnóstwo piosenek, potrafiła nazywać obrazki, rozróżniała kolory i kształty to był drobiazg. Nikt na to nie patrzył, po prostu musi iść do żłobka, żeby się rozwijać i koniec. No ale nie poszła. Znaczy złą matką byłam.
– No ale do przedszkola to ją chyba zapiszesz?
– Jak będę musiała to zapiszę.
– No ale ona ma już trzy lata!
Za rok ta sama śpiewka tyle, że:
– Ale ona ma już cztery lata! Ile jeszcze będziesz trzymała ją przy sobie?
I drugie:
– Ona ma już cztery lata, właściwie dlaczego ty nie idziesz do pracy?
– Bo nie mam z kim dziecka zostawić, proste.
– No przecież możesz zapisać do przedszkola!
Doprawdy? Duśka dostała się do przedszkola jako pięciolatka tylko i wyłącznie dlatego, że obejmował ją obowiązek rocznego przygotowania do szkoły, a pani dyrektor postanowiła, że przyjmie do przedszkola wszystkie zgłoszone pięciolatki. Cichaczem dowiedziałam się, że komisja chciała moje podanie odrzucić, zadecydował stanowczy głos pani dyrektor – jak wszystkie to wszystkie. Więc tak, mogłam sobie próbować, gdy miałam trzy i czterolatkę w domu. Próbować każdy może.
Kiedy już poszła do przedszkola, znowu się zaczęło:
– Ona chodzi do przedszkola, a ty nie pracujesz?!
Co ciekawe, takie pytania najczęściej słyszałam od ludzi bezdzietnych, którzy nie mają pojęcia co mówią lub dzieciatych, ale takich co im babcie dzieci wychowują, bo mają na to czas, siły i chęci. My nie mamy tego luksusu, Duśka babć nie ma.
– A kto mi odbierze dziecko z przedszkola?
– Oj, nie przesadzaj, zdążysz. Zresztą możesz na zmiany pracować. Na rano możesz chodzić. Albo mąż odbierze.
Ciekawe czyj mąż, bo mój na pewno nie. Pracuje trzydzieści kilometrów od domu i bywa, że w okolicach północy do tego domu wraca. Ma przestać pracować, żebym ja mogła zacząć? A zmiany? Jasne, grafik firmy zostanie dopasowany do moich kaprysów i godzin pracy przedszkola. Przecież w każdej firmie tak jest, że szef jest wyrozumiały dla matek, prawda?
Podnosiłam też jeszcze jedną kwestię:
– Teraz chodzi do przedszkola, za rok pójdzie do szkoły, ile będzie miała lekcji w pierwszej klasie? Ledwo ją odprowadzę już będę musiała przyprowadzić.
– Jest świetlica.
Owszem, świetlica jest, ale czy naprawdę muszę skazywać dziecko na przesiadywanie w szkole dziesięć godzin, skoro nie mam finansowego noża na gardle? W imię czego, ja się pytam?
Kiedy decydowaliśmy się na dziecko wiedziałam dobrze – żadnej babci ani cioci do pomocy nie będzie. Musimy dać radę sami. Ergo – o pracy zawodowej mogę zapomnieć. No chyba, że zarobię tyle, że wystarczy na opłacenie opieki nad dzieckiem i domem (o domu za chwilę) i jeszcze zostanie mi na tyle dużo, że to moje wychodzenie z domu na minimum dziewięć godzin będzie miało sens. Tylko ile musiałabym zarabiać?
Policzmy – niania wiadomo, za pięć zeta za godzinę nie będzie chciała siedzieć i wcale się jej nie dziwię. Nie znam stawek, ale załóżmy, że godzina opieki nad dzieckiem to 10 zł. Załóżmy też, że pracuję osiem godzin dziennie, plus godzina, żeby się do tej pracy dostać i wrócić. To i tak wariant optymistyczny, realniej byłoby powiedzieć dwie, ale nie zawyżajmy kosztów. Czyli na samą nianię potrzebuję 90 zł dziennie. To ile to będzie w miesiącu? Hmm, no prawie dwa tysiące. Tyle zarabia kasjerka w Biedronce. Czyli kasjerką być nie mogę, nie opłaca się. Bo wiadomo – dojazdy do pracy też będą kosztowały. I to nie mało! A ile czasu zajmie jazda komunikacją? Nie będzie mnie w domu, czyli nie będę miała tyle czasu co wcześniej, żeby się bawić w tanie gotowanie, będzie więc szybciej i drożej. Do tego ciuchy, bo jakoś trzeba w pracy wyglądać, jakieś jedzenie na mieście – nie ma siły, czasem się trafi. To jest minimum 500 zł dodatkowych wydatków. Tak lekko licząc. Czyli 2500 zł muszę zarobić na koszty. Do tego dom… Mieszkam w starym domu, zimą palimy w kuchni węglowej. Niby drobiazg, ale nie każdy to potrafi. Muszę więc znaleźć kogoś, kto mi napali, nie mogę robić założenia że niania da radę, bo nie każda niania da radę. A nie każdy palacz nadaje się na nianię. Czyli na zimę muszę mieć kogoś, kto przynajmniej rozpali. Potem może ta niania sobie poradzi z dorzucaniem węgla. Może, bo dorzucanie węgla wcale nie jest równoznaczne z ogrzaniem domu, ale to wiedzą tylko osoby znające sprawę z autopsji.
Reasumując: nie pracuję zawodowo, bo mnie na to nie stać. Zbyt wiele pieniędzy musiałabym zapłacić obcym ludziom za opiekowanie się moim dzieckiem i pieczę nad domem, tak by było do czego wracać. To co by dla mnie zostało?
Zarabiam sobie w domu jako freelancerka. Może nie są to kokosy, ale bardzo mało też nie jest. Pracuję jak mam czas, podatki uczciwie płacę, dziecko mam zadbane, dopilnowane, dom nie przypomina wysypiska śmieci. Nie zrywam się codziennie o szóstej rano, nie wracam o szóstej wieczorem. Nie mam szefa, na którego mogłabym kląć. Czyli w obiegowej opinii większości ludzi – nie pracuję. Mam się czuć winna?
Tak jest, skoro ktoś sam proponuje, że chce coś kupić, to pewnie pyta po to, by się dowiedzieć, by mu doradzić, czasami nie mając własnych dzieci nie do końca wiedzą, co naprawdę się przydaje, a co jest tylko bublem przereklamowanym. Zdarzyło mi się nawet przy trzecim dziecku wpaść czasami na jakiś fajny pomysł, choć wiadomo, dzieci są w małych odstępacz czasu (troje w trakcie 4 lat) więc wiele rzeczy udało się jeszcze wykorzystać dla młodszego rodzeństwa. Naprawdę warto pomóc tym, którzy nas o pomoc proszą, sami na tym skorzystamy 🙂 a jak się zdarzyło dostać „bonusowe” pieniążki, takie nie na… Czytaj więcej »
Ja mowie ze chce konkretne pieluchy 🙂 moglabym tez chciec np smoczki do butelek na wyrost
My się jasno komunikujemy i dzięki temu ani my nie kupujemy komuś badziewia ani nam nie kupują 🙂
Pieluchy to moim zdaniem najlepszy prezent
Ja od samego początku wszystkim powtarzałam, że najbardziej ucieszę się z pieluch i chusteczek nawilżanych. I faktycznie, większość przychodziła zobaczyć Małego z tymi akcesoriami, chociaż nie zabrakło też kilkunastu sztuk nowych ubranek, z których również się cieszyłam. To faktycznie dobry pomysł mówić gościom, co się przyda, bo po co potem udawać radość z nietrafionego prezentu.
Mama z http://www.hugus.pl 🙂