Smak dzieciństwa
Niebiosa niech błogosławią rodziny wielopokoleniowe. Co prawda nie miałam babci na wsi, do której mogłabym co roku jeździć na wakacje, ale za to miałam babcię na co dzień dla siebie. A moja babcia była kobietą starej daty, wykarmienie rodziny uważała za swój święty obowiązek.
Kiedy popołudniową porą dziadek siadał na progu z białą miską, nożykiem i torbą ziemniaków od razu wiedziałam co będzie na kolację. I ja – niejadek pierwszej wody (prawie jak Duśka, ale nie mówcie jej!) – nie mogłam się doczekać kiedy babcia będzie wołała na… Placki ziemniaczane! Ooo, tego to ja mogłam jeść duuużo. Siedem, osiem? Jak na kilkuletnie dziecko to całkiem przyzwoita porcja chyba? Duśka zjada trzy i pół (wielkość nieważna, dlatego dla niej smażę większe 😛 ) i twierdzi, że nie da rady dokończyć.
Jeden jedyny raz zdarzyło się, że odłożyłam pierwszego placka i powiedziałam, że nie będę jadła. Babcia niejedno w życiu widziała i od razu wiedziała co robić – sięgnęła po termometr 😛 I miała rację – pokazał 40ºC. Nic poniżej nie mogło mnie powstrzymać przed obżeraniem się niezdrową, tłustą smażeniną.
Placki to była cała ceremonia, najpierw należało obrać ziemniaki, a potem zetrzeć je ręcznie na tarce. Ile tych ziemniaków mogło być? Dwa kilo? Trzy? Dziadek był naprawdę idealnym mężem, obierał i tarł bez marudzenia 😉 Ja dziś idę na łatwiznę.
Gdyby ktoś zapytał mnie o smak dzieciństwa bez wątpienia wskazałabym właśnie te placki mojej babci. Jedyne, niepowtarzalne, nie do podrobienia. Moje wychodzą zupełnie inne. Nie wiem, może to kwestia ziemniaków? A może oleju? Inne czasy były, zaopatrzenie w sklepach też.
Sama zaczęłam robić placki w podstawówce. Pamiętam, że nauczył mnie tego Tata i to wcale nie tak krótko przed śmiercią. Ile mogłam mieć lat? Dziesięć? No jakoś tak. Nie wiem czy to było bezpieczne i czy dziś by nie wpadła opieka społeczna do domu, w końcu stałam przy rozgrzanym, pryskającym oleju! Jakoś nigdy mi się nic złego nie stało.
No dobra, nagadałam się, to teraz powinnam podać przepis, tylko hmm… ja wszystko robię na oko! Ale dobra, spróbuję. Do zrobienia placków potrzebuję:
– ziemniaki
– cebulę
– sól
– mąkę
– jajko
– olej
– łyżkę
– robota kuchennego
– patelnię
– drewniane łopatki do przekładania
– talerz, na który wyjmuję usmażone placki
A proporcje? Dobre pytanie! Tak na oko i nie daję sobie głowy uciąć było tak:
– niecały kilogram ziemniaków
– dwie małe cebulki
– płaska łyżka soli (tak naprawdę nie mierzę łyżką, sypię po trochu i próbuję surowego ciasta czy już dobre)
– 5 – 6 czubatych łyżek mąki (po wymieszaniu z ziemniakami i cebulą ciasto powinno wyglądać na zbyt gęste)
– jajko – po wbiciu i zamieszaniu powinno dać optymalną konsystencję ciasta
– olej – smażę na głębokim oleju, centymetr na patelnię. Ponoć do smażenia lepszy jest olej rzepakowy, a słonecznikowy je się tylko na surowo. Ja smażę na słonecznikowym i nie wyobrażam sobie by mogło być inaczej. Rzepakowego nie cierpię.
Ziemniaki i cebulę trzeba obrać i zrobić z nich miazgę. Ponieważ mój robot nie ma odpowiedniej tarczy kroję ziemniaki na mniejsze kawałki, cebulkę też, wrzucam do robota i każę mu to posiekać nożami. Po prostu robi to tak długo, aż efekt przypomina ten z tarki. Jeśli dla kogoś to za mało, a podobnie jak ja ma robota bez tarczy do ziemniaków (nie wiem czemu o te tarcze tak trudno – placki z mody wyszły?) można zetrzeć na tarce o małych oczkach a potem posiekać nożami, efekt powinien być lepszy. Do posiekanych warzyw dodaję mąkę, sól i jajko w kolejności jak wyżej. Rozgrzewam olej i smażę na złoty kolor.
Osobiście jem placki bez dodatków, mój mąż lubi je posłodzić, brat je z sosem grzybowym, więc w zasadzie można je jeść z czym się chce. Zaraz, jakie w zasadzie?! Skoro Duśka zjadła je z nutellą (dobrze widzicie – NUTELLĄ!!!) to można je jeść absolutnie ze wszystkim.
Zaraz mi się kojarzy nasze wydłubywanie chlebowego miasta, jak w Pampim, i zalewanie go powodzią ogórkową 😉 Antek był zachwycony 😀