Zdrowie 15 kwietnia 2023

Kiedy wybrać się po raz pierwszy z córką do ginekologa?

Pierwsza wizyta dziewczynki u ginekologa to duże przeżycie, ale lepiej jej nie odkładać. Kiedy iść z córką do ginekologa pierwszy raz? Jeśli nic niepokojącego się nie dzieje, to można pojawić się w gabinecie po roku od pierwszego krwawienia, nie później jednak niż do ukończenia przez młodą pacjentkę 15 lat. Przed wizytą warto porozmawiać o tym, co czeka ją w gabinecie – radzi dr n. med. Ewa Kuś, ginekolog.

Kiedy iść z córką do ginekologa pierwszy raz?

Według rekomendacji Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników z 2016 roku dziewczynka pierwszy raz u ginekologa powinna pojawić się między 12. a 15. rokiem życia, czyli po pierwszej miesiączce (menarche). W Polsce szacuje się, że pojawia się ona u dziewczynek w wieku średnio 12 lat i 9 miesięcy.

„Jeśli dziewczynka rozwija się prawidłowo i miesiączkuje regularnie, a nie są to krwawienia zbyt obfite i bolesne, nie występują też żadne inne problemy ginekologiczne i dodatkowo rodzice otwarcie rozmawiają o rozwoju płciowym, to nie ma co się spieszyć z pierwszą wizytą. Można ją odbyć po roku od pierwszej menstruacji albo trochę później, jeśli wszystko jest w porządku i dziewczynka na żadne dolegliwości się nie skarży” – stwierdza ginekolog.

Natomiast jeżeli pierwsza miesiączka nie pojawi się do momentu ukończenia 15 lat, to należy to skonsultować ze specjalistą.

Warto też przypomnieć, że pierwsze mniej więcej dwa-trzy lata, po rozpoczęciu miesiączkowania dojrzewa oś podwzgórze-przysadka-jajnik i w tym czasie cykle nie są owulacyjne. Problemem wtedy mogą być krwawienia młodocianych, czyli zbyt obfite miesiączki, które prowadzą do anemii.

„Objętość całej miesiączki nie powinna przekraczać 80 ml – to taka norma. Dziewczynki na początku nie mają cykli owulacyjnych, więc z reguły te miesiączki nie są tak obfite, bo hormony jeszcze tak dobrze nie działają” – podkreśla ginekolog.

Pierwsza wizyta. Kiedy z córką do ginekologa iść pierwszy raz?

Pierwszą wizytę z dziewczynką najlepiej odbyć u lekarza – kobiety ginekolog. Będzie to mniej krępujące. Jeśli natomiast dziewczynkę bada mężczyzna, to powinien robić to w obecności jej matki lub położnej. Obecność opiekuna prawnego do 18. roku życia dziewczynki jest konieczna, choć od 16. roku życia pacjentka może odmówić badania.

„Każde postępowanie diagnostyczne i terapeutyczne u dziewczynki do pełnoletności musi odbywać się za zgodą jej opiekuna prawnego, choć od 16. roku życia dziewczyna może się na to nie zgodzić i ma do tego prawo. W trakcie samego badania oczywiście mama, po wypełnieniu dokumentacji i wywiadzie medycznym, może wyjść z gabinetu” – wyjaśnia dr Kuś.

Jak przygotować dziewczynkę na badanie

Najlepiej, by ograniczyć maksymalnie stres przed pierwszą wizytą u ginekologa, można opisać, czego dziewczynka może się w gabinecie spodziewać i w jaki sposób odbywa się badanie. Warto, by zrobiła to dorosła osoba, do której ma zaufanie.

„Można na przykład powiedzieć, że w gabinecie będzie mogła skorzystać z fizelinowego okrycia, który zapewnia dyskrecję. Powinna też mieć wypełniony pęcherz moczowy przed badaniem, jeśli jeszcze nie współżyła, bo podstawowym badaniem w takim wypadku będzie badanie USG przez powłoki brzuszne. To ono pozwoli ocenić, czy nie ma niepokojących zmian, czy budowa macicy, jajników jest prawidłowa. Teoretycznie kobiety niewspółżyjące powinno się badać rektalnie (przez odbyt). To nie jest bolesne badanie, ale bywa nieprzyjemne i krępujące. Teraz młodzi lekarze raczej tego już nie robią” – zaznacza dr Kuś.

„Czasami, gdy jest konieczność badania dopochwowego, to w przypadku młodych pacjentek, używamy naprawdę bardzo cienkich wzierników lub waginoskopów. Badamy też delikatnie zewnętrzne organy, sprawdzamy wydzielinę, ale o tym wszystkim pacjentkę uprzedzamy. Lekarze oczywiście powinni też badać piersi. Ważne jest to, by nauczyć tego badania już dziewczynki. Zachęcamy też, w trakcie pierwszej wizyty, do tego, by szczepić młode pacjentki przeciwko HPV. Tak naprawdę jedyne przeciwwskazanie to inwazyjny rak szyjki macicy” – stwierdza lekarka.

Jeżeli po pierwszej wizycie nic nie będzie niepokoić, to w gabinecie warto pojawić się po roku. By łatwiej było zapamiętać datę regularnych wizyt u ginekologa, powinno się je ustalić w miesiącu swoich urodzin.

Specjalistka zwraca uwagę też na pewną kwestię, której lękają się nastolatki. Mianowicie tego, że osoba bliska dowie się, że współżyły. Tymczasem – jak mówi – lekarzowi trudno ocenić, wykonując badanie, czy kobieta jest dziewicą czy nie, bo budowa błony dziewiczej jest rzeczą bardzo indywidualną. Można uznać, że przerywana tak na dobrą sprawę jest dopiero podczas pierwszego porodu.

Pewna ignorancja o własnej fizjologii

Lekarka zwraca uwagę również na to, że mimo że dostęp do informacji w dzisiejszych czasach jest nieograniczony, to jednak jej praktyka pokazuje, że nadal wiele kobiet nie zna fizjologii cyklu miesięcznego. Nie wiedzą, że powinno się go liczyć od pierwszego dnia krwawienia do następnego pierwszego dnia krwawienia.

„Żadne ostatnie dni nas nie interesują, chyba że jest to długie krwawienie, czyli powyżej siedmiu dni. Pacjentki nie rozumieją, co znaczy nieregularny cykl, nie śledzą go, nie zapisują pierwszych dni menstruacji i potem w gabinecie trudno stwierdzić, czy występują jakieś nieprawidłowości” – wyjaśnia dr Kuś.

Namawia, szczególnie młode pacjentki, by korzystały z powszechnie dostępnych kalendarzy menstruacyjnych, które łatwo zainstalować w telefonie.

„Te aplikacje wszystko dokładnie wyliczają. Nie jest dobrze, gdy do gabinetu przychodzi pacjentka i nie wie, jak wygląda jej cykl, czy ma regularne miesiączki, ile one trwają i kiedy miała ostatni okres. Lekarz powinien prześledzić ostatnie co najmniej pół roku, a nawet rok cyklu, więc aplikacja jest tutaj bardzo pomocna. Niczego na wizycie nie trzeba wyliczać i przypominać sobie, bo pamięć bywa zawodna” – mówi ginekolog.

Najlepiej przychodzić do ginekologa po dziesiątym dniu cyklu, bo prawie wszystkie badania rutynowe lepiej wykonuje się w tej pierwszej fazie, choć niektóre specjalistyczne wskazane są w kolejnej.


Źródło informacji: Serwis Zdrowie
Źródło zdjęcia: orzalaga/Pixabay
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Kultura 14 kwietnia 2023

Przesądy komunijne, czyli jak powinna wyglądać pierwsza komunia

Przesądy komunijne, jak wszystkie inne, proponuję potraktować z przymrużeniem oka 😉 Są pokłosiem wierzeń i „mądrości” ludowych i w przeciwieństwie do przesądów związanych z chrztami lub ślubami, nie cieszą się dużą popularnością. Niemniej jeśli ktoś lubi kierować się tradycją, znajdzie się i dla niego kilka przesądów komunijnych możliwych do kultywowania we współczesności. 

 

  1. Nowe, odświętne ubranie na komunię to nie tylko kwestia tradycji, ale i przyszłości dziecka. Ponoć, jeśli ubrania nie będą nowe, to dziecko czekają w życiu choroby i nieszczęścia. Dla spokoju sumienia można sobie ustalić definicję słowa nowe: wystarczy, że nie będzie wcześniej noszone przez dziecko właśnie idące do komunii i już sukienka po starszej siostrze albo alba po bracie jest uwolniona od złej mocy 😉

 

  1. Aby uniknąć pecha, nie można wyjść za wcześnie z domu do kościoła. Przy czym nikt nie raczył sprecyzować, co to znaczy „za wcześnie”.

 

  1. Dziecko po przyjęciu komunii po raz pierwszy nie może wracać do domu tą samą drogą, którą przyszło do kościoła. Jeśli to zrobi, czeka je nieszczęście, może nawet kilka.

 

  1. Prezenty komunijne to nie wyraz rozpusty i wszechobecnego konsumpcjonizmu, ale zapobiegliwości. Obdarowuje się nimi dziecko, aby zapewnić mu pomyślność i powodzenie w dorosłym życiu. Osobiście podejrzewam, że to wymysł ostatnich czasów, bo jeszcze pięćdziesiąt lat temu na komunię dzieci dostawały cukierki. No ale może wtedy to był luksus na miarę dzisiejszych smartfonów i quadów…

 

  1. Ponoć przed pierwszą komunią trzeba zjeść ciastko, na szczęście. Trochę kłóci się to z innym przesądem, który zabrania jeść od rana aż do przyjęcia komunii. Aby rozwiać wątpliwości, od razu powiem, że zgodnie z nauką kościoła wymagany jest jedynie godzinny post przed  komunią. Ciastko można zjeść, byle wcześniej.

 

  1. Dziewczynki przyjmujące komunię po raz pierwszy powinny być ubrane na biało. Dotyczy to nie tylko sukienki (alby), ale też bielizny i butów. Biel ma zapewnić szczęście, inne kolory przyniosą pecha.

 

  1. Stroju komunijnego i ewentualnej biżuterii nie można zdjąć aż do wieczora. Jednak nie słychać o nieszczęściach płynących z nieprzestrzegania tej zasady.

 

  1. Aby mieć szczęście w życiu, dziecko musi zjeść więcej niż jedną hostię. Hm… ale chyba nie jednego dnia? Co prawda kościół dopuszcza przyjęcie dwóch komunii dziennie, ale czy to już jest kilka?

 

  1. Zakopywanie medalików chyba wyszło już z mody, jednak warto o nim wspomnieć. Niegdyś wierzono, że zakopanie w ziemi medalika po komunii przyniesie liczne błogosławieństwa i łaski. Być może miało to jakiś sens w przypadku pól ornych i nadziei na obfite plony, ale nie sądzę, by faktycznie działało 😉

 

  1. Złą wróżbą jest upadek hostii na ziemię w czasie przyjmowania pierwszej komunii, więc zarówno dziecko, jak i ksiądz powinni zachować ostrożność.

 

  1. Pierwsza komunia to dzień szczególnej łaski bożej. Aby jej nie wygnać z domu, nie wolno tego dnia używać żelazka i myć włosów. Niestety nie udało mi się ustalić, czy te obostrzenia dotyczą tylko dziecka, czy też całej rodziny, jednak widzę w tym pewien sens – ten przesąd zmusza do niezostawiania przygotowań na ostatnią chwilę.

 

  1. Koty przynoszą szczęście. Dziecko, które zobaczy kota w dniu przyjęcia pierwszej komunii, będzie wiodło szczęśliwe życie. Nie wiadomo, czy własny kot się liczy, czy musi być cudzy.

 

  1. Przesądy związane z chrztem zakazują dawania dziecku krzyżyka. Przy pierwszej komunii jest dokładnie odwrotnie. Podarowanie krzyżyka lub różańca ma zapewnić dziecku szczęśliwe i zdrowe życie.

 

  1. Płacz dziecka przyjmującego komunię po raz pierwszy oznacza bliską śmierć w rodzinie. Warto się więc postarać, żeby dziecko było w dobrym humorze przez cały dzień 😉

 

W przesądy komunijne można wierzyć albo nie, ale trzeba przyznać, że mają swój przaśny urok. 

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Zdrowie 14 kwietnia 2023

Dziecięcy nowotwór: jak pomagać dziecku i rodzinie

O tym, jak pracuje się z dzieckiem chorym na nowotwór oraz z jego rodziną i najbliższym otoczeniem opowiada Joanna Pruban, psycholog, pedagog oraz specjalista psychoonkologii z Kliniki Onkologii i Chirurgii Onkologicznej Dzieci i Młodzieży, Instytut Matki i Dziecka.

Beata Igielska: Nie bardzo wyobrażam sobie, jak pani pracuje z dziećmi chorymi np. na neuroblastomę, gdy wiadomo, jakie mogą być ich rokowania. Mówi im pani: „Będzie dobrze, nie martw się, jesteśmy z tobą”? Dziecięcy nowotwór 

Joanna Pruban: To nie jest tak, że się posługujemy konkretnymi schematami, sformułowaniami, że otwieramy szufladkę, z napisem: co powiedzieć, jak powiedzieć. Dziecięcy nowotwór powoduje, że w codziennym, realnym życiu nie da się użyć sztampowych stwierdzeń. Cała praca z dzieckiem z neoroblastomą, osteosarcomą, z mięsakiem Ewinga, nie polega na powtarzaniu czy opowiadaniu dziecku, że będzie dobrze, bo nie wiemy, jak będzie.

B.I: Rozmowa powinna być podążaniem za dzieckiem, zwracaniem się ku niemu, ku jego rodzinie, rodzicom, opiekunom. Od początku, gdy pacjent i rodzina dowiadują się, że jest choroba, zaczynają chorować wraz z dzieckiem. Moment rozpoznania choroby i wchodzenia w leczenie to już początek procesu, w którym psycholog może zacząć rozmawiać i współdziałać z rodziną.

J.P: Zdarza się, że pracujemy z pacjentem i jego rodziną już od momentu, gdy dziecko trafia na badania. Oczywiście, wiele zależy od otwartości i chęci rodziny. Proces wchodzenia w leczenie jest bardzo długi. To nie tylko sam moment diagnozy, ale każdy kolejny krok w leczeniu – biopsja, a później oczekiwanie na wynik badania histopatologicznego, moment, gdy pacjent ma zakładane centralne wejście do żyły, by przez nie podawać mu chemię.

Czasem dziecko przyjeżdża do nas z innych ośrodków medycznych, gdzie już było leczone i trzeba je wprowadzić w nowe miejsce, atmosferę, by zaadoptowało się, jak najlepiej do leczenia u nas. W sytuacji, gdy szpital staje się dla dziecka tymczasowym domem, bardzo ważne jest, aby czuło się ono w nim komfortowo i miało zagwarantowane zajęcia, które zmniejszą poziom stresu i umilą proces leczenia.

B.I: Jak wprowadzacie w nowe miejsce?

J.P: Staramy się, żeby rozmowa z dzieckiem i rodziną była prowadzona w atmosferze spokoju i intymności. Na oddziale onkologicznym ciągle coś ważnego dzieje się, więc taki obszar wyciszenia na początku jest bardzo trudny do znalezienia. Pierwsze etapy naszej pracy to spojrzenie logistyczne, techniczne, na to, co dzieje się, co się zmienia, jak będzie wyglądał czas w szpitalu, jak ma sobie poradzić rodzic z organizacją obowiązków szkolnych, jak wygląda pierwsze podanie chemioterapii, jak dziecko może czuć się po wlewie, jakie mogą być jego odczucia z ciała, jak bardzo się ono będzie zmieniać. Poruszamy tematy zmian zewnętrznych jak: wypadanie włosów, kłopoty z jedzeniem, tracenie lub przybieranie na wadze.

To są znaczące sprawy, zwłaszcza dla nastolatków. Z drugiej strony na każde dziecko i jego rodzinę trzeba spojrzeć indywidualnie. Dowiadujemy się, jaka jest sytuacja, czy jest rodzeństwo, jak wygląda wsparcie ze strony najbliższego otoczenia. Czego rodzina potrzebuje najbardziej, czego najbardziej boi się. To rodzaj pogłębionego wywiadu dającego orientację, jak można by było wspierać tę rodzinę w trakcie leczenia, funkcjonowania dziecka w szpitalu i poza szpitalem, a jednocześnie funkcjonowania rodzica towarzyszącego dziecku, by następnie sam mógł wspierać swoją rodzinę i radzić sobie w szpitalu i z tym, co dzieje się w domu.

Wsparcie psychologiczne ma pomóc w obraniu odpowiedniej postawy wobec choroby. Nowotwór sprawia, że życie ulega fragmentaryzacji – dzieli się na to przed chorobą i w jej trakcie, na pobyt dziecka w szpitalu i w domu. Odnalezienie się w nowej rzeczywistości bywa trudne – zarówno dla pacjenta, jak i jego rodziny. Tutaj także może wspierać psychoonkolog, który dyrektywnie nieraz pokazuje, jak oswoić się z sytuacją i nauczyć radzenia sobie z nią. Przeprowadzenie przez leczenie oraz włączanie bliskich dziecka do każdego z etapów, wspiera dobre funkcjonowanie psychospołeczne dziecka i jego rodziców w trakcie terapii onkologicznej i po jej zakończeniu.

B.I: Maluchy są szczególnymi sejsmografami wykrywającymi emocje rodziców. Jak więc pracujecie z rodzicem, żeby mały człowiek nie poczuł wszechogarniającego lęku?

J.P: Na początku nie da się tego lęku wyeliminować. Małe dziecko całkowicie zdaje się na rodzica. Jeśli on jest zdenerwowany, płaczliwy, dziecko też tak będzie reagować. Bardzo dużo dają rozmowy wyjaśniające ze strony zespołu medycznego, gdy rodzic uczy się bardzo wielu rzeczy. Na początku jest niewiedza, trudność w nazywaniu, nowa nomenklatura medyczna. Przeraża fakt, że trzeba tyle spraw koordynować: wyniki morfologii, pamiętać o wszystkich badaniach; fakt, że rodzic jest przez chwilę w szpitalu i po podanych lekach wychodzi do domu.

Tak więc początek leczenia jest obarczony bardzo dużym lękiem i wynikającym z tego stresem. Dzieje się tak dużo, że rozładować to można wyłącznie przez rozmowę, ciągłe wyjaśnianie, powracanie często do tych samych tematów. Lęk i niepokój o dziecko jest tak wszechogarniający, że na początku rodzic bardzo mało zapamiętuje i nie wszystko słyszy.

Czasem można odnieść wrażenie, że wraca się ciągle do tych samych tematów. Jest szok, że wszystko zdezorganizowało się, rozpadło się i właściwie pozostała tylko frustracja, lęk i stres. Psychoonkolog może pomóc zrozumieć dziecku i jego rodzinie kwestię tego, że nie staje się ono kimś innym przez chorobę. Prowadzimy rozmowy z pacjentami i tłumaczymy, jak poradzić sobie z reakcjami, które mogą się im wydawać nienaturalne, a tak naprawdę nienaturalna jest sytuacja, w jakiej się znaleźli. Uczymy też przyjmować prawidłową postawę wobec choroby i pomagamy zobaczyć, że wspólne działanie dziecka, rodziny i całego zespołu medycznego jest dążeniem do wyzdrowienia.

Rozmowy dotyczą głównie codziennych, aktualnych spraw, które dzieją się. Jest ich więcej dopiero, gdy przechodzimy w kolejne etapy leczenia, gdy dziecko wchodzi w chemioterapię, czy jest tuż przed zabieganiem operacyjnym. Ludzie poznają nas, psychologów, bo jesteśmy obecne na oddziale onkologicznym i w poradni psychoonkologicznej, nabierają zaufania, opowiadają o sobie więcej, przedstawiają historię rodziny. Rodzice małych dzieci na początku potrzebują wskazówek, jak mają postępować, jak się zachowywać, co może się przydarzyć, jak mogą czuć się. Uczą się określania stanów emocjonalnych i że to płaczliwe zachowanie na początku, jest naturalne, że potrzebny jest okres wypłakania się, żeby po jakimś czasie wziąć się w garść i działać, być silnym dla dziecka. Dopiero w kolejnym etapie choroby – adaptacji i akceptacji dziecko ma szansę zyskać od rodzica spokój.

B.I: A jak pracujecie z rodzicami, żeby rodzeństwo, to drugie, trzecie dziecko w rodzinie, nie poczuło się odrzucone, mało ważne? Chyba rodzicom trzeba wkładać do głowy, że mają też inne dzieci, nie tylko to chore…

J.P: To jest trudna sprawa, bo nie zawsze mamy kontakt z rodzeństwem. Pacjenci przyjeżdżają do nas z całej Polski. Rzadko kiedy pojawia się rodzeństwo w poradni, w trakcie badań. Kiedy brat lub siostra są obecni w poradni, zapraszamy ich do gabinetu psychologicznego razem z chorym dzieckiem, gdzie możemy wspólnie rozmawiać.

Główna praca i oddziaływanie na rodzeństwo odbywa się poprzez rodzica. Kiedy tata lub mama zaczyna opowiadać, jak funkcjonuje rodzina, wtedy opowiada również o tęsknocie rodzeństwa za chorym dzieckiem, za rodzicem. Opowiada, że rozstania czasem są ułożone logicznie: tata zostaje z dzieckiem, a mama w szpitalu z dzieckiem – pacjentem. Zdarza się, że rodzic samotnie wychowuje kilkoro dzieci. Wtedy potrzebne jest wsparcie dodatkowych osób z rodziny lub z najbliższego otoczenia. Rozmowy o rodzeństwie, które zostało w domu i ma swoje obowiązki, są bardzo ważne, by rodzic nie zatracał się na tworzeniu klosza wokół chorego dziecka, żeby pamiętał, że ma inne dzieci i spojrzał racjonalnie na ich sytuację. Te dzieci w domu przecież nie przestały mieć swoich problemów rozwojowych, codziennych szkolnych, koleżeńskich, rówieśniczych, dalej żyją życiem, które biegnie.
Choroba, dziecięcy nowotwór,  mimo faktu, że bardzo psuje szyki całej rodziny, a jednak życie brata czy siostry biegnie własnym trybem.

Bardzo dobrze jest, gdy rodzic wszystko o dziecku będącym w domu wie i towarzyszy mu w tym, co się codziennie dzieje. Takie rozbudowane, pogłębione rozmowy z nami pojawiają się, kiedy rodzice są w stanie rozmawiać nie tylko o chorobie dziecka, lecz rozmawiają o wszystkim: o sobie, rodzinie, jakie panują w niej relacje, na kogo mogą liczyć, czego obawiają się w stosunku do dzieci, które są w domu, a mama i tata nie mają kontroli nad tym, co tam się dzieje.

B.I: Bardzo to wszystko trudne…

J.P: I bardzo dużo tego jest. Wszystko wielopoziomowe, zarówno ze strony medycznej – działań w szpitalu jak i od strony psychologicznej – psychicznego przeżywania choroby dziecka przez każdego członka rodziny z osobna. Wszyscy są pacjentami. Nawet przyjaciele rodziny, którzy te emocje też zbierają.

B.I: To teraz spójrzmy na chorobę nowotworową okiem małego dziecka w szpitalu. Do końca źle mu nie jest. Biega po korytarzu, o ile jest w stanie, bawi się rówieśnikami, ma różne ciocie, wujków. Tu wasza praca polega chyba na pokazaniu, że to bieganie po korytarzu szpitalnym to chwila, że wrócisz domu i tam jest codzienność: szkoła, przedszkole. Jak to wygląda?

J.P: Podjęła pani bardzo ważny temat. Dziecięcy nowotwór, choroba przyszła nagle, nie pytając nikogo o zdanie, wprosiła się. Historia dziecka, jego funkcjonowania, życia, biegła sobie i nagle stop, bo jest diagnoza. W życie dziecka wcina się okres leczenia. Na początku nie jesteśmy w stanie dokładnie określić, jak długo ono potrwa, ale za jakiś czas widzimy, że to będzie mniej więcej pół roku, osiem miesięcy. I dlatego tak ważne jest rozróżnienie między leczeniem a życiem, które toczy się swoim torem. Trzeba zobaczyć dwie równoległe nitki: leczenie, któremu trzeba się poddać, żeby wyzdrowieć i zdrowo żyć i fakt, że nadal pozostaję synem, bratem, uczniem, kolegą, koleżanką.

Pacjentowi w trakcie leczenia, po najtrudniejszym początkowym okresie, pokazać trzeba jego sytuację: „Spójrz, nic nie zostało obok. Nadal jesteś uczestnikiem tego wszystkiego, co dzieje się w szkole, klasie, grupie rówieśniczej, w domu. Nie jesteś nienormalny, z tego powodu, że zachorowałeś, tylko twoje uczestniczenie we wszystkich sytuacjach jest utrudnione. Nie możesz bezpośrednio brać udziału w życiu klasowym czy w wypadach do kina, do kolegów koleżanek”.

Nad podtrzymywaniem relacji należy pracować od początku choroby, żeby dziecko nie czuło się wyobcowane ze środowiska, w którym funkcjonowało wcześniej. Udział w życiu rówieśniczym w trakcie leczenia pozwala zminimalizować problemy związane z okazywaniem emocji wobec innych, nawiązywaniem kontaktów ze zdrowymi dziećmi czy niechęcią do podejmowania aktywności i wyzwań. Rówieśnicy mogą być wspaniałym źródłem wsparcia psychicznego dla dziecka oraz motywacją do przetrzymania najtrudniejszych momentów.

B.I: Teraz mamy komunikatory internetowe, które bardzo ułatwiają sprawę, młody pacjent może regularnie utrzymywać kontakt z rówieśnikami.

J.P: Pandemia nauczyła i nauczycieli i uczniów, że można uczyć się zdalnie. Nie ma więc już trudności w załatwianiu indywidualnego toku nauczania, gdy nauczyciel przyjeżdża do domu, a pacjent akurat nie czuje się dobrze. Przez internet można kontynuować nauczanie indywidualne w najbardziej dogodnym dla pacjenta momencie. Nasi pacjenci mają lekcje z nauczycielami nawet w trakcie leczenia szpitalnego. Kiedy wracają domu, mogą się połączyć z nauczycielem w dowolnym momencie.

B.I: Czy zdarza się, że cała klasa kontaktuje się z chorym w czasie trwającej lekcji?

J.P: Tak. Żeby młody pacjent nie poczuł się na uboczu, tylko, żeby cały czas czuł się w relacjach, w byciu razem, dużo zależy od zaangażowania rodzica, ale przede wszystkim wychowawcy i nauczycieli. Oprócz tego ważny jest kontakt z ulubionymi kolegami, koleżankami. Tu z kolei ważna jest postawa rodziców kolegów, którzy będą podpowiadali, że warto się kontaktować, warto zadzwonić. Nie będą bali się, że dziecko jest chore.

Często pacjenci mówią nam, że kontakt się urwał. Wtedy wiemy, że pewnie pojawia się obawa w kolegach, koleżankach, rodzicach tych kolegów, w nauczycielu: jak się odezwać, o co zapytać, czy to wypada. Czują się niekompetentni. Kiedy chore dziecko już nabierze siły, wtedy rodzic musi zabiegać o kontakt, poinformować wychowawcę, że dziecku bardzo potrzeba kontaktu z rówieśnikami, że to nic złego zapytać, jak tam ci w szpitalu. To rodzic powinien pokierować nauczyciela/wychowawcę, żeby przeprowadził rozmowę w klasie, że warto, że trzeba kontaktować się z chorym. Zdarza się, że klasa wysyła do szpitala do kolegów listy, pozdrowienia, kartki z życzeniami czy drobne prezenty pokazujące: jesteśmy z tobą, towarzyszymy ci. To bardzo ważne gesty.

B.I: A jak jest z maluchami w wieku przedszkolnym?

J.P: Tu sprawa z grupą rówieśniczą jest trudniejsza. Rodzice mniej znają się, tylko z zebrań przedszkolnych. W większych miastach nie zna się nawet czyjegoś imienia, nazwiska. Tam, gdzie społeczność jest mała, informacja o chorym dziecku szybciej rozchodzi się. Problem nagłaśniają też akcje społeczne na rzecz chorych dzieci. Pokazują one, że wsparcie społeczne, zainteresowanie rodziną i tym, jak ona sobie radzi, a nie tylko dzieckiem, jest ważne. Dzięki akcjom powstaje chęć zbliżenia się do ludzi zmagających się z chorobą nowotworową dziecka.

B.I: Na koniec dobra informacja: polska onkologia dziecięca jest na bardzo dobrym poziomie: 80 proc. pacjentów zdrowieje. Jest jednak te 20 proc., z trudnymi nowotworami, o których wspomniałyśmy na początku i niestety, chore dzieci umierają. Czy dla pani najtrudniejszym momentem w tej pracy jest ten, kiedy widać, że dziecko umiera?

J.P: Odpowiem trochę na okrętkę. Psycholog to ktoś, kto towarzyszy, prowadzi rozmowy terapeutyczne z pacjentem, z rodzicami, współpracuje z całym personelem medycznym. Często rozmawiamy między sobą, by opracować jak najlepszą strategię rozmowy z rodzicami dziecka w najtrudniejszych sytuacjach, gdy już wyczerpano wszelkie możliwe sposoby leczenia i pozostało hospicjum. Psychoonkolog ma wiedzę, jak prowadzić rozmowę, jak być z pacjentem i jego rodziną. Ale to że w ogóle chce się taki zawód wykonywać, w dużej mierze jest aspektem indywidualnym. To jest ciągła praca z własnymi emocjami. Wykorzystujemy dar, umiejętność współodczuwania pewnych spraw z rodziną, z pacjentem, żeby towarzyszyć mu jak najlepiej, jak najpełniej.

B.I: Jeszcze raz zatem zapytam, czy to jest dla pani trudne?

J.P: Często jest to bardzo trudne. Pacjentów nie znamy tydzień czy dwa, lecz wiele miesięcy. Śmierć małego człowieka nie spływa po nas jak woda po kaczce. Myślimy bardzo intensywnie o rodzinach. Często w chwilach, kiedy już pacjent jest na leczeniu hospicyjnym w miejscu zamieszkania, mamy kontakt z rodzinami. Często też kontakt nie urywa się nawet po śmierci dziecka, bo jest w nas odpowiedzialność zawodowa, żeby towarzyszyć. Ale co ważniejsze jest w nas uczucie, które nie pozwala zapomnieć o tym dziecku. Śmiało mogę powiedzieć, że człowiek nie przyzwyczaja się, że czasem dzieci umierają, bo nie ma sposobu, by im pomóc. Bardzo to przykre i bolesne. Nie raz nie dwa zapłaczę, że jednak muszę dziecko pożegnać i jego historię życia zamknąć w sobie. dziecięcy nowotwór

B.I: Bardzo ciężka to praca.

J.P: Bywa ciężka. Jest ciężka. Ale jest też dużo w niej satysfakcji i wbrew pozorom, radości.


Źródło informacji: Serwis Zdrowie
Źródło zdjęcia: Vitolda Klein/Unsplash
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
top-facebook top-instagram top-search top-menu go-to-top-arrow search-close