Czworo dzieci i Coś. Recenzja z pokazu przedpremierowego
Czworo dzieci i Coś to film oparty na motywach powieści angielskiej zaliczanej do klasyki gatunku fantasy o tym samym tytule, a sama książka była inspirowana inną, o podobnym tytule: Pięcioro dzieci i Coś. Film wchodzi na ekrany polskich kin 3 lipca, czyli dzisiaj. Książki zapewne przeczytam na urlopie, a potem dam dziecku.
Czworo dzieci i Coś – film nie tylko dla dzieci
Fabuła filmu nie jest skomplikowana, bo w końcu to film dla dzieci. Ot, jak to dziś często bywa, mamy tu samotną matkę z dwójką dzieci i samotnego ojca, także z dwójką dzieci.
Alice i David dojrzeli do tego, by poznać wzajemnie swoje dzieci i przede wszystkim poznać je ze sobą. Niestety nie zabrali się do tego najlepiej, serwując dzieciom wyjazd poza miasto, z dala od cywilizacji i internetu. Wspólny weekend ma być okazją do nawiązania przyjacielskich relacji, ale… no nie zaczyna się to dobrze. Zaskoczone dzieciaki nie mają ochoty nawiązywać nowych znajomości, czują się wręcz oszukane. Róża i Robert liczyli na niespodziankę w postaci własnej matki, która kiedyś na pewno skończy studia i przyjedzie do domu. Przecież nie zostawiła ich na zawsze, prawda? Samanta, z niewiadomego powodu zwana Psujką (mnie się wydawała sympatyczna, aczkolwiek faktycznie – charakterek ma niczego sobie) i jej młodsza siostra Magdalenka co prawda nie liczą na spotkanie taty, bo dobrze wiedzą, że jest na Seszelach, no ale takiej niespodzianki to się nie spodziewały. Cała czwórka mocno się od siebie różni nie tylko wiekiem, ale i usposobieniem. To też nie wróży dobrze tej znajomości.
Początek filmu to gotowa recepta na to, jak zepsuć wstęp do tworzenia rodziny patchworkowej. Gdyby nie przygoda na klifie, nic by z tego nie było. Na szczęście los miał coś w zanadrzu.
Czym jest Coś?
Coś to niezwykłe stworzenie zamieszkujące na plaży – albo może dokładniej, w plaży, bo Coś śpi w piasku, nurkuje w piasku, pływa w piasku, je piasek i nazywa się adekwatnie do zachowania – Piaskoludek. Jest sympatycznym stworkiem z wesołą mordką. Ze względu na niski wzrost i nieco groteskową twarz skojarzył mi się z E.T. No nie da się ukryć, że „z twarzy podobny”, aczkolwiek nie jest kosmitą i nie zamierza nigdzie wyjeżdżać.
Dzieciaki znajdują Piaskoludka przypadkowo, gdy wpadają do tunelu w klifie, a potem Coś kradnie but Madzi. Okazuje się, że to sympatyczne stworzonko jest całkiem magiczne, bo po pierwsze żyje od milionów lat, po drugie – umie spełniać marzenia. A marzenia dzieciaków potrafią być naprawdę niezwykłe.
Czworo dzieci i Coś – historia z dreszczykiem
Właścicielem wynajmowanego przez dzieciaki i ich rodziców domu jest niejaki Tristan Trent, człowiek co najmniej dziwny. Łazi po klifie i okolicznych łąkach, śledzi dzieci, szczególnie Różę, i ewidentnie coś knuje. Pod pretekstem zaproszenia goszczonych osób do swojej posiadłości przyczepia chip do buta Róży. A potem śledzi każdy jej krok na specjalnym ekranie. Pewnego dnia Róża znika z radaru…
Czworo dzieci i Coś – czy warto iść do kina?
Będzie wesoło, będzie wzruszająco, chwilami strasznie. Będzie intrygująco i zabawnie. Wciągająco i magicznie, bo w końcu to film fantasy, chociaż akurat ten aspekt nie jest mocno zaakcentowany. Będzie niepokojąco i niecierpliwie… mniej więcej tak się ten film ogląda. Co dalej, szybciej, niech już idą, niech jadą, niech wracają, bo nie zdążą, niech… Nie będę Wam zdradzać wszystkich „niechów”, za to uczciwie i szczerze polecam film Czworo dzieci i Coś, nie będziecie zawiedzeni. A dla zaostrzenia apetytów poniżej wrzucam Wam dwa zwiastuny.
Czworo dzieci i Coś – film idealny?
No dobra, żeby nie było, że tylko słodzę i cukruję, powiem Wam, co mi się nie podobało. Duśce też.
Po pierwsze nie podobał nam się dubbing, był mocno drewniany i kanciasty, co najbardziej rzucało się w oczy w przypadku Alice i Davida. Dzieciaki wypadły zdecydowanie bardziej naturalnie, natomiast Tristan Trent był na tyle dziwacznym zjawiskiem, że i jego styl mówienia można było podciągnąć pod ogólne dziwactwo. Niemniej nie ukrywam, widywałam lepiej dubbingowane filmy i ten akurat wolałabym obejrzeć z lektorem albo nawet napisami. Ewentualnie lepszym dubbingiem 😉 Mimo to film daje się oglądać, bo akcja jest na tyle wartka, że ta kanciastość z minuty na minutę traci na znaczeniu.
Druga rzecz, której kompletnie nie rozumiem, to spolszczone imiona dzieciaków. W oryginale nie mamy Róży, tylko Rose, zamiast Roberta jest Robby (no to akurat kosmetyczna zmiana), Psujka to Smash, a Magdalenka tudzież Madzia to Maudie. Biorąc pod uwagę, że akcja filmu dzieje się w Kornwalii, angielskie imiona byłyby bardziej na miejscu. No ale to takie moje czepialstwo, nie wszystkim musi przeszkadzać.
Ogólnie jestem na duże TAK
Mieliśmy okazję rodzinnie obejrzeć film w domu (ach ta magia przedpremierowych pokazów w internecie!) i muszę Wam uczciwie powiedzieć – dobrze, że nie poszliśmy do kina, bo wyszlibyśmy na nieokrzesanych dzikusów 😛 Okrzykom typu: „Nie idź tam! Uważaj! Matko, co oni robią. No niech się pospieszą, bo nie zdążą! O rany, przecież to…” nie było końca. Wciągnęliśmy się wszyscy jak dzieci.
To nie tylko opowieść o piaskowym stworku i dziwnym sąsiedzie w tajemniczym zamku, ale reszty nie mogę Wam zdradzić, bo to by było nie fair. Powiem tylko, że mnie ta historia naprawdę urzekła.
Zdjęcia: Best Film